piątek, 4 kwietnia 2014

Rozdział XVII cz.3



***

- Mademoiselle? - Znane już mi drzwi apartamentu hotelu Hyatt nieznacznie się uchyliły. Powitał mnie niski, niemal tubalny głos. Był pełen ciepła, samokontroli i zachęty. Serce łomotało mi się w piersi, wzburzona krew szumiała w uszach tak bardzo, że zmuszona byłam oprzeć się dłonią o ścianę aby nie upaść. W drugiej kurczowo ściskałam torebkę.
Po chwili podniosłam jednak podekscytowane oczy.
Jego pełne usta zastygły w figlarnym półuśmiechu. Przepełnione kokieterią oczy  błyszczały. Kusiły i zapraszały. Zmierzwione, rozpuszczone włosy opadały na ramiona. Rzemyk oplatał jego napiętą szyję. Wisior yin yang kołysał się nieznacznie, w rytm jego niewzruszonego oddechu. Stalowa, rozpięta koszula odkrywała nagi tors.  Milcząc, samym gestem dłoni prosił abym weszła do środka.
Chwilę się wahałam. W końcu wyciągnął dłoń i pociągnął mnie ku sobie zatrzaskując jednocześnie drzwi.
- Długo każe pani na siebie czekać, mademoiselle... - mruknął pochylając się ku mojej twarzy. Jego ciepły oddech pieścił płatek mojego ucha a ciepły ton głosu przyjemnie koił.
Jednym kopnięciem zatrzasnął drzwi. Jego dłonie znalazły przystań na moich biodrach.
            - Cierpliwość jest ponoć ostatnim kluczem otwierającym drzwi, sama w sobie rzekomo gorzka, ale jej owoce bywają całkiem słodkie*, panie prezesie... - szepnęłam zawadiacko starając się usilnie, w poszukiwaniu jakieś trafnej maksymy, przeczesać pamięć  i przypomnieć sobie przeczytane niegdyś klasyki.
- Gustujesz w literaturze francuskiej? - przywarł do mojego ciała przyciskając mnie do ściany. Grzbietem dłoni pogłaskał po policzku zmuszając jednocześnie do tego, abym spojrzała mu w oczy. - Francja słynie z wielu innych, ciekawych i dosyć... wyrafinowanych technik wyrażania siebie, niekoniecznie literackich. - Zbliżył usta ku moim i niespiesznie zaczął je całować. Poczułam wilgotny język na swoich wargach, które pod wpływem jego dotyku rozchyliłam. Pozwoliłam aby leniwie wtargnął do środka. Pachniał ambrą i sobą. Smak pocałunku podbarwiony był cytryną. Fascynująca mieszanka, która przyprawiała wszystkie moje zmysły o przyjemne drżenie wymieszane z ekscytacją.
-  Czyżbyś w nich gustował? - zapytałam zadziornie w chwili kiedy pozwolił nam na chwilę wytchnienia.
- Gustuję w tym co... dobre i piękne - odparł ważąc słowa. Wpatrywał się w moją twarz z nieopisanym zachwytem co wprawiało mnie w zakłopotanie. Nie potrafiłam jednak odwrócić oczu od jego intrygującego spojrzenia. Na końcu języka miałam masę pytań. Niepewność jaka roztaczała się nad naszym specyficznym związkiem irytowała mnie. Co gorsza, ta forma niestabilności naszych relacji dodawała jej pikanterii, co na swój sposób mi się podobało. Tajemniczość jaka otaczała Patricka miała w sobie coś pociągającego. I nie chciałam aby ta chybotliwa otoczka prysła.
- To jest pojęcie względne - wyznałam. Chwycił mnie za dłoń i pociągnął w głąb salonu. Ruszyłam za nim.
- Może tak. Może nie. Pewne kanony piękna bywają niezmienne. Bywają ewidentne, czasem jednak zwodnicze. - Odsunął krzesło od stołu sygnalizując abym usiadła.
Posłusznie opadłam na krzesło, Popatrzyłam jednocześnie na niego z zaciekawieniem. Jego odpowiedź mnie zaciekawiła. Uśmiechnął się unosząc nieznacznie brew. Wzruszył ramionami.
- Nie zawsze to co uważamy za oczywiste takim jest. - rzucił lakonicznie i sięgnął po butelkę wina. - Wystarczy jeden złamany obcas i teoretycznie poukładany świat sypie się niczym domek ułożony z kart. - Mrugnął znacząco okiem i jednym sprawnym ruchem odkorkował butelkę. Nalał odrobinę alkoholu do przygotowanych kieliszków. - Zdrowie, Lauro. - Wzniósł toast. Patrzył znad kryształowego kieliszka świdrując mnie wzrokiem. Dałabym wiele aby poznać jego myśli i intencje. Upiłam łyk. Chłodny trunek spłynął do gardła.           
Patrick smakował wino. Zamilkł. Jego skupienie i namaszczenie z jakim delektował się alkoholem rozczuliło mnie. Maska stanowczego i autorytarnego prezesa oraz nobliwego naukowca gdzieś zniknęła. Jej miejsce zajęła zadziwiająca wrażliwość i tkliwość.
Uśmiechnęłam się sama do siebie. Dziecięca wręcz subtelność jego gestów wzruszyła mnie. Niewiele myśląc wstałam i podeszłam do niego. Objęłam go od tyłu ramionami i wtuliłam w jego rozmierzwione włosy. Przycisnął policzek w moje przedramię. Dotyk jego szorstkiego zarostu wywołał na mojej skórze gęsią skórkę.


* A. de Saint-Exupéry; J-J. Rousseau

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz