czwartek, 30 stycznia 2014

Rozdział VIII



ROZDZIAŁ VIII

Uporczywy dźwięk budzika rozległ się po zalanej słońcem sypialni. Z trudem otworzyłam oczy. Leżałam jeszcze chwilę bezcelowo patrząc w sufit. Budzik nadal dzwonił. A ja nie miałam ochoty podnieść się z pościeli i go wyłączyć.
Przed oczami nadal miałam obrazy z wczorajszej nocy. Pogawędka z naukowcami. Wizja doktoratu. Prawie pocałunek w samochodzie. Jednoznaczny telefon.
Moja naiwność zdumiała nawet mnie samą. Zerknęłam na szafkę nocną. Zmiętolone zaproszenie nadal tam leżało.
XV Międzynarodowa Konferencja Energetyczna. Hotel Hyatt. Godzina dziesiąta.
Zerknęłam na zegarek. Dochodziła ósma. Miałam szansę zdążyć. Ale czy miałam na to ochotę? Odwagę? Czy byłam na tyle silna aby pojawić się tam i spojrzeć w oczy prezesowi? Nikt nigdy w ten sposób nie próbował mnie pocałować. Tak jakby była to celebracja czegoś, co miało nastąpić za chwilę. Tak, jakby była to obietnica i zapowiedź czegoś ekstremalnie ekscytującego.
Nikt też nigdy w ten sposób mnie nie odtrącił.
- Głupia gęś jesteś - mruknęłam do siebie wyskakując z łóżka. Bez sensu było marnować taką okazję dla zwykłego Casanovy. Szybko wyłączyłam budzik i powędrowałam pod prysznic.
Po szybkim natrysku przejrzałam zawartość szafy. Nie do końca wiedziałam co założyć. Nie chciałam ubierać się zbyt formalnie. Nachalna swoboda też nie była odpowiednim strojem na taką okazję. W końcu zdecydowałam się na jeansy oraz taliowaną bluzkę w subtelną, oliwkową kratkę. Przeszycia i zaszewki świetnie modelowały sylwetkę. Klasyczny kołnierz oraz mankiety dodawały kreacji powagi. Pospiesznie zapięłam rząd drobnych guzików. Na toaletce przejrzałam stojące flakony perfum. Zdecydowałam się na "Euphoria Blossom" Calvina Kleina.
Psiknęłam flakonikiem w powietrze. Delikatna mgiełka o stonowanym zapachu słodkich owoców z lekką nutą cytrusów powoli osiadła na moich włosach. Piękna, zmysłowa lecz przy tym świeża woń dodała mi odwagi.
Postanowiłam stawić czoła prezesowi i nie dać się ponieść emocjom.
Sprawnie umalowałam oczy i nałożyłam szminkę w ulubionym, rdzawym kolorze. Cmoknęłam ostentacyjnie ustami w kierunku lustra. Zwinnie przeczesałam włosy. Postrzępiona grzywka swobodnie opadła na czoło.
Wyszperałam z szafy czarny, skórzany żakiet i zarzuciłam go na plecy. Do kopertowej torebki wrzuciłam niedbale zaproszenie i plan konferencji. Na gołe stopy założyłam cieliste szpilki i szybko wybiegłam z mieszkania. Miałam niewiele czasu. Tramwaj odjeżdżał za siedem minut. Musiałam się pospieszyć.
Odgłos zatrzaskiwanych drzwi wyjściowych zagłuszony został głośnym trąbieniem samochodu. Znałam ten dźwięk. Odetchnęłam głęboko i zerknęłam na parking. Czarny lśniący samochód pysznił się stojąc na parkingu wzdłuż ulicy.
Pokręciłam przecząco głową i szybko, nie zwracając uwagi na samochód ruszyłam chodnikiem w kierunku przystanku tramwajowego. Był sobotni poranek, ruch niewielki. Odgłos moich miarowych i zdecydowanych kroków odbijał się echem po ulicy. Szłam pewnie i zdecydowanie w kierunku przystanku.
- Panno Abramowicz! - usłyszałam za sobą wołanie szofera.
Nie odwróciłam się. Moja duma mi na to nie pozwalała. Nadal pewnie kroczyłam przed siebie. Minęłam włoską pizzerię oraz starszego pana wyprowadzającego dalmatyńczyka na spacer. Szłam coraz szybciej modląc się w duchu abym zdążyła na czas na przystanek.
- Panno Abramowicz.... - błagalny głos rozległ się tuż za mną. Kątem oka dostrzegłam czarnego SUV'a jadącego powoli ulicą, tuż przy moim boku. Głowa Pascala wychylała się z otwartego okna w moim kierunku. Wyglądał na zdesperowanego i gotowego na wszystko. Jeśli nie na wszystko, to na pewno na wiele.
- Mam zaraz tramwaj, proszę się nie martwić - krzyknęłam na usprawiedliwienie. - Dam sobie radę - dodałam. Domyśliłam się, że jest sam.
- Panno Abramowicz, proszę... - usłyszałam ponownie. Przystanęłam i spojrzałam na jego poczciwą twarz pełną desperacji. Domyśliłam się jak się czuje. Był podstawiony pod ścianą. Miał zadanie do wykonania. Pracował dla prezesa i tylko wykonywał jego zadania. Zadania, z których był rozliczany. Nie mogłam być odpowiedzialna za ich niewykonanie. Zawahałam się. Wykorzystał tę chwilę, wyskoczył z samochodu i szeroko otworzył tylne drzwi zapraszając abym wsiadła.
- Niech cię szlag Patricku... - przeklęłam pod nosem wsiadając do samochodu. Gniewnie zapięłam pas i dałam się odwieźć do hotelu Hyatt.

***

Promienie słońca wesoło tańczyły po marmurowej posadzce przeszklonego lobby hotelu. Przylgnęłam do okazałej szyby z widokiem na Ren, katedrę i Stare Miasto z nieustannym nasyceniem chłonąc piękno miasta skąpanego w słońcu. Przypadkowi spacerowicze korzystający z harmonijnego poranka, zabłąkani turyści szukający odpowiedniego miejsca na pamiątkowe zdjęcie z katedrą w tle, nieliczni przechodnie uprawiający weekendowy jogging. Nikt  nie zdawał sobie sprawy z mojej obecności tuż obok. Poczułam pewnego rodzaju onieśmielenie na myśl, że jestem swego rodzaju podglądaczem, że kradnę im skrawek prywatności.
Odwróciłam oczy.
Rozejrzałam się po obszernym wnętrzu. Przestronny hol swoją nieskrywaną elegancję zawdzięczał w dużej mierze wielkiej tafli szkła, jaką tworzyła jedna, podłużna ściana, ta od strony nadreńskiego deptaku oraz ogródka piwnego hotelu. Strome schody wyściełane beżową wykładziną w subtelny czarny wzorek dostojnie królowały nad obszernym wnętrzem. Podwieszany sufit w kolorze ciemnego mahoniu nadawał przytulnego uroku temu dosyć zimnemu pomieszczeniu. Szara, prawdopodobnie marmurowa podłoga z której wyrastały sporych rozmiarów żywe drzewa, skórzane fotele w waniliowym kolorze, intymne punktowe światło dawały razem wrażenie bogatej wytworności. Nastrojowe, ciche dźwięki pianina rozkosznie pieściły ucho. Debussy a może Bizet splatał się w synchronicznym tańcu ze spokojnym szemraniem fontanny okalającej pokaźne schody stanowiące centrum lobby.
 Poczułam, że jest to miejsce niedostępne dla przeciętnego obywatela, zarezerwowane dla wąskiego grona ludzkości. Nie czułam, że do niego należę. Poczułam się nieswojo. Tym bardziej, że do pomieszczenia zaczęły schodzić się elegancko ubrane osobistości dzierżące w dłoniach ten sam plan konferencji co i ja. Ogarnęło mnie przykre uczucie osamotnienia. Na takich imprezach dobrze było mieć się do kogo przykleić, móc koło kogoś usiąść, z kimś zagadać w czasie przerwy. Odniosłam wrażenie, że nie należę do tego kółka wzajemnej adoracji. 
- Bonjour mademoiselle - usłyszałam za sobą dystyngowany, aksamitny głos. Przymknęłam oczy, przełknęłam głośno ślinę i wzięłam głęboki oddech aby dodać sobie otuchy. Odwróciłam się powoli siląc się na naturalność.
Patrick Hackforth stał tuż przede mną. Ubrany był w dosyć obcisłe jeansy, mocno zaciśnięte brązowym skórzanym paskiem, dopasowaną, białą koszulę, czarny wąski krawat i czarną marynarkę. Siermiężny, tytanowy zegarek majestatycznie pysznił się na przegubie dłoni. Czarne oprawki okularów dodawały jego wyglądowi wyniosłości. Długie włosy, spięte w kucyk opadały na plecy. Przystrzyżona bródka wyłaniająca się spod dwudniowego zarostu dodawała jednak całości zadziorności. Jak zwykle jego wizerunek był przemyślany i kompletny przy czym nie brakowało mu naturalności i swobody. Moją twarz owionęła ujmująca woń drzewa sandałowego, ambry i cedru. Męski charakter tego intensywnego aromatu przełamany był nutą bergamotki i lawendy. Cudownie mieszał się z jego naturalnym, męskim zapachem. Mieszanka ta nie była obojętna dla mojego ciała, które mimo wszelkich wysiłków mojego umysłu zaczęło reagować na bliskość prezesa.
- Dzień dobry panie docencie - odpowiedziałam nieco sztywno i nazbyt oficjalnie próbując zagłuszyć swoją obudzoną kobiecość. Do głosu dochodziło bez wątpienia wspomnienie wczorajszego incydentu w samochodzie.
- Naprawdę cieszę się, że panią widzę - odparł z ledwie wyczuwalną ulgą w głosie. Podszedł bliżej. Ujął dystyngowanie moją dłoń, twarz nachylił w moim kierunku. Zastygły, przez chwilę zdawał się chłonąć zapach moich włosów i ciała.
Wstrzymałam oddech.
Wytworny entourage wokół nas zniknął pochłaniając w niebycie uczonych, przypadkowych turystów oraz przemykających skromnie pracowników hotelu. Świat zdawał się wirować, podłoga osuwać. Czułam, jak oplata mnie szczelny kokon zaintrygowania zaistniałą sytuacją. Miałam duszę naukowca. Część mnie, ta większa chciała zbadać i odczuć na własnej skórze to co się zdarzy. Ta mniejsza część wołała, żeby przerwać ten osobliwy rytuał, odwrócić się na pięcie, wyjść i nigdy nie wracać.
Jego ciepły oddech pieścił napiętą skórę na szyi.
Nieoczekiwanie poczułam lekkie muśnięcie. Jego ciepłe, wilgotne usta odszukały to czułe miejsce w zagłębieniu szyi. Dotyk był ulotny, jednak moim ciałem wstrząsnął przyjemny dreszcz.
Zrobiłam nieznaczny krok w tył broniąc się przed tym ujmującym uczuciem. Prawie niezauważalnie podniosłam prawą dłoń do góry w geście aby przestał.
- Patricku, jak miło cię widzieć. - W ujarzmieniu mojego rodzącego się pożądania pomogła mi zgrabna i dosyć atrakcyjna blondynka w kwiecie wieku, która do nas podeszła.
Odwróciłam wzrok od Patricka starając się odzyskać równowagę. Nogi nadal miałam jak z waty. Byłam wkurzona na samą siebie, że tak łatwo było mną zawładnąć. Niewątpliwie, jeśli sprzyjałyby ku temu okoliczności, od razu wylądowałabym w jego łóżku. Wizja ta, z jednej strony zaczęła mnie kusić, z drugiej jednak doprowadzała do szewskiej pasji. Nie zdawałam sobie sprawy, że noszę w sobie taką zwierzęcą żądzę i dysponuję taką pierwotną siłą. Siłą nieodporną na zdroworozsądkowe myślenie. Irytował mnie fakt, że nie potrafiłam oprzeć się jego urokowi. Jeśli poddałabym się, do stracenia miałam wiele. Przede wszystkim straciłabym twarz. Wiadomo, że przespanie się z pracodawcą nie skończyłoby się dobrze. Poza tym, był naukowcem, z którym po części miałam współpracować na uczelni. Taki układ nie należał do najzdrowszych. Taki stan rzeczy zdawał się nie przeszkadzać w karierze facetowi, jednak kobieta mogła skreślić na starcie swoje marzenia. A jeśli nawet jakimś cudem zdołałaby ciężką pracą na nie zapracować to i tak postrzegana byłaby przez pryzmat romansu z przełożonym i skończyłaby z wytatuowanym przez społeczeństwo stygmatem jako ta, która to przez łóżko coś osiągnęła. Poza tym nie interesowała mnie relacja opierająca się na sponsoringu. Etyka zawodowa również nie była mi obca.
Przy tym wszystkim cały czas marzyłam o bliskości i czułości ze strony mężczyzny. Zaborczy związek z Markiem nie zapewniał mi jakiejkolwiek satysfakcji. Nigdy nie byłam adorowana ani rozpieszczana w łóżku. Usilnie potrzebowałam mężczyzny, nawet jeśli miałby to być nowopoznany, przystojny prezes.
Czułam się tak, jakbym zabrnęła w ślepą uliczkę.
Niech to szlag.
Kim ja w ogóle byłam? Instrumentalne podejście do sprawy wkurzyło mnie.
- Lidiyo... - prezes szarmancko ucałował ją w dłoń. - To jest panna Laura Abramowicz, nasza przyszła doktorantka, mam nadzieję - przedstawił mnie.
Przyjrzałam się jej badawczo. Była wysoką wręcz postawną kobietą o typowo słowiańskich rysach twarzy. Delikatne zmarszczki wokół niedużych uśmiechniętych oczu dodawały jej uroku. Jej szlachetna aparycja budziła nieskrywaną sympatię. Ubrana była skromnie, w czarny damski garnitur spod którego wyłaniał się dopasowany do proporcjonalnej sylwetki biały top. Mogła mieć około pięćdziesięciu lat, może kilka więcej. Upływ lat nie działał jednak na jej niekorzyść, wręcz przeciwnie - powodował, że wyglądała niebywale dojrzale a przy tym nadal efektownie. Uroda harmonizowała z ubiorem a z jej twarzy bił spokój i nieopisana godność.
- Panno Lauro, to profesor Lidiya Lena Ivanova, jedna z założycielek naszego Instytutu w MIT. - Moją szaleńczą tyradę myśli przerwało wyjaśnienie prezesa dotyczące szykownej blondynki.
Uścisnęłam jej dłoń. Uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie odwzajemniając uścisk. Był to jeden z piękniejszych uśmiechów jakie widziałam, pełen mądrości i akceptacji siebie.
- Patrick wspominał mi o pani. Ma nosa do uzdolnionych ludzi.
Przełknęłam ślinę. Przez mój umysł przewinęło się pytanie czy to może ona do niego dzwoniła poprzedniej nocy. Gorzki posmak porażki powrócił zalewając mój umysł nieprzyjemnym uczuciem.
- Miło mi panią poznać - odparłam usilnie starając się, aby zabrzmiało to szczerze.
Uczestnicy konferencji zaczęli udawać się do sali konferencyjnej. Patrick Hackforth gestem ręki zaprosił abyśmy z profesor Ivanovą podążyły przed nim.
Ruszyłam posłusznie we wskazanym kierunku, niemniej jednak zaczęłam żałować, że zgodziłam się na tę konferencję. Byłam zainteresowana tematem, jednak ranga przedsięwzięcia, ilość nobliwych osobistości biorących w niej udział oraz świadomość tego, jaka daleka droga aby chociaż w części im dorównać zaczęły mnie przytłaczać. Prezes zdawał się wyczuć mój nastrój i nie odstępował mnie na krok. Zadbał o to, aby usiąść obok mnie. Fakt ten jednak zdawał się być niczym jeśli zaczęłam analizować przebieg i rozwój ostatnich zdarzeń z nim związanych.
Była to tylko drażniąca tortura.
Usiadłam jednak potulnie na czarnym krześle, tuż obok mojego pracodawcy zgarniając wcześniej z krzesła teczkę z materiałami dotyczącymi konferencji. Trzymałam je kurczowo na kolanach dyskretnie rozglądając się wokoło.
Nad sporych rozmiarów sali królował duży ekran, na którym w oczekiwaniu na rozpoczęcie sympozjum  wyświetlano właśnie logo hotelu. Na podium stał stół zasłany szarym, atlasowym obrusem. Na jego blacie umieszczono pięć identycznych mikrofonów. Pokaźna palma w szklanej, przezroczystej donicy ulokowana na podeście była jedynym elementem dekoracyjnym pomieszczenia. Wnętrze zdominowane było przez kolory szarości okalające ściany oraz czerni ciasno ustawionych foteli. Oświetlone było rzędem reflektorów, które dostojnie zwisały ze skośnego sufitu. Rozmieszczone zostały tak, aby każdy punkt sali był należycie wyeksponowany. Ekskluzywność tego miejsca była męcząca, szczególnie dla kogoś tak przeciętnego jak ja.
Prezes żywiołowo konwersował z profesor Ivanovą dyskutując na temat programu konferencji. Drugie miejsce obok mnie zajął profesor Meindert. Siadając grzecznie się ukłonił posyłając mi jednocześnie przyjazny uśmiech. Skłoniłam grzecznie głowę w jego kierunku. Polubiłam go. Był prostolinijny, zdawał się być szczery i otwarty. Miałam nadzieję, że nasza współpraca rozwinie się w dobrym kierunku. Podobną nadzieję żywiłam również w stosunku do Patricka Hackforha. Jego zachowanie jednak z jednej strony profesjonalne, w moim odczuciu chwilowo wymykało mu się spod kontroli. Nadal nie wiedziałam co miały oznaczać jego podchody w moim kierunku. Podwożenie mnie tu i tam czy nieśmiałe, aczkolwiek jednoznaczne próby uwodzenia. Nie potrafiłam okiełznać swych odczuć. Mimo wszystko czułam do niego nieskrywaną sympatię. Schlebiał mi. Z drugiej strony pragnęłam słowa wyjaśnienia i zdecydowanego kroku, który wyznaczyłby kierunek w jakim nasza znajomość miałaby się rozwinąć.
Zerknęłam w dokumentację konferencji starając się skoncentrować na meritum jednak literki zlewały się w nic nie znaczące słowa. Na czymkolwiek bym nie próbowała się skupić, to moje myśli i tak zataczały krąg. Moja wewnętrzna ciekawość oraz irracjonalne uczucie igrania z ogniem brały górę nad zdrowym rozsądkiem. Zimna logika miała w sobie zbyt wiele przewidywalności. Moje wewnętrzne ja postanowiło postawić wszystkie karty na to, o czym marzyłam od dawna:  na żywiołowość i spontaniczność.
W końcu światła przygasły a rozmowy na widowni przycichły. Słup światła oświetlał scenę, eksponując konferansjera, który w skrócie przedstawił plan spotkania oraz prelegentów, którzy zasiedli przy stole. Reszta widowni tonęła w przyjemnym półmroku. Rozpoczęła się fascynująca podróż do świata energetyki XXI wieku, której próbowałam dać się porwać. Instynktownie jednak wzrok mój odbiegał od centrum wydarzeń i kierował się w stronę siedzącego tuż obok prezesa.
Był skupiony, jednak nie spięty. Chłonął każde słowo jakie padało ze sceny, od czasu do czasu coś zapisując w notatniku. Przyjrzałam się uważnie - pisał wiecznym piórem. Smukłe, długie palce pewnie obejmowały czarny, błyszczący korpus, połyskująca stalówka z lekkością kreśliła słowa w oprawionym skórą notatniku.
Staroświecki sposób robienia notatek godny wytrawnego biznesmena oraz poważanego naukowca.
 Nasunął lekko skuwkę na stalówkę, pióro włożył w zgięcie skoroszytu z lekka go przymykając. Sprawnie odłożył całość na resztę materiałów konferencyjnych znajdujących się na pochyłym pulpicie przyczepionym do krzesła przed nim. Ciężki notatnik osunął się jednak z blatu, ześlizgując się szybko w dół. Prezes zdołał przytrzymać zjeżdżające dokumenty. Skuwka pióra wypadła jednak szybciej niż ten zdołał ją złapać. Z cichym brzękiem wpadła gdzieś pod krzesła między nami.  Niewiele myśląc, zupełnie odruchowo pochyliłam się w jej poszukiwaniu. Uczynił to samo. Nasze głowy zetknęły się czołami, wzrok się skrzyżował. Jego pociemniałe oczy rozświetlił przelotny błysk. Poczułam jego miarowy oddech na swoim policzku. Lekko rozbawiony mrugnął okiem. Wydawał się być szczerze ubawiony tym intymnym zrządzeniem losu.
Opuściłam wzrok, udając, że szukam nasadki. Przesuwając palcami po podłodze w końcu ją odnalazłam, tuż przy mojej szpilce. Chwyciłam ją łapczywie. Prezes przytrzymał moją dłoń. Czułam jego miękkie palce oplatające chciwie moje. Przyjemne ciepło, niczym wełniany szal otulało mój przegub. Delektowałam się tym słodkim uczuciem, marząc aby ta chwila nie przestała trwać. Podniosłam z powrotem na niego wzrok. Subtelne iskierki tańczyły w jego pełnym ciepła spojrzeniu. Wyczuwałam ekscytację. Bez wątpienia czerpał przyjemność z tej namiastki intymności, jaka między nami zaistniała. Płynnie wyjął jednak skuwkę z mojej dłoni. Zanim podniósł się z powrotem na fotel, niby przypadkiem, lecz zdecydowanie musnął palcami goły skrawek mojej stopy wyłaniający się spod jeansów. Subtelnym ruchem, grzbietem dłoni przejechał wyżej, ku łydce. Wstrzymałam oddech. 
Wąski materiał spodni nie pozwolił na dalszą eksplorację mojego ciała.
Jego arogancja była bulwersująca.
Moje ciało jednak płonęło. Jeśli taki był zamiar tej zuchwałej pieszczoty, to efekt został uzyskany w stu procentach.
Podniosłam się do pionu i zapadłam w fotelu próbując odzyskać równowagę i nadążyć za wystąpieniem jednego z polskich naukowców z Instytutu Technologii Materiałów Elektronicznych. Mocno zacisnęłam pięść na oparciu fotela.
Kątem oka dostrzegłam, że prezes również miękko opadł na oparcie. Jego klatka unosiła się miarowo, lecz w nieco przyspieszonym tempie. Musiało to być tempo emocjonalnego podniecenia. Wyraz jego twarzy nie zdradzał jednakże żadnych emocji. Perfekcyjnie wtopił się w rząd naukowców skupionych na temacie przewodnim spotkania.
Jakby nic nie zaszło.
Przykładna twarz pokerzysty i wytrawnego gracza.

***

Poczułam jednostajne wibracje telefonu w kieszeni marynarki w chwili, kiedy w przerwie opuszczałam salę konferencyjną. Spojrzałam na wyświetlacz telefonu. Daniel. Bez wahania odebrałam rozmowę.
- Cześć siostrzyczko. Mam dla ciebie ofertę mieszkania. Mój znajomy ze studiów wrzucił informację na Facebooku, że sprzedaje swoje trzypokojowe mieszkanie w Koloni - Deutz. Jest dosyć komfortowo urządzone, myślę, że w twoim guście. Lokalizacja super, miałabyś blisko do pracy. Nie wiem jak cenowo, ale myślę, że to kwestia dogadania z Lucasem. Może umówię nas na następny weekend, co?
Ucieszyłam się na dźwięk jego opanowanego głosu. Cały tydzień nie rozmawialiśmy. Tęskniłam za jego spontanicznym stylem bycia. Umiał korzystać z uroków życia jak mało kto. Żadne ograniczenia, nawet te najbardziej trywialne: finansowe nie stanowiły dla niego przeszkody. Zawsze znajdywał rozwiązanie aby je ominąć. Musiałam jeszcze wiele się nauczyć aby móc korzystać z życia w takim stylu, w jakim on to czynił. Potrafił celebrować każdą chwilę. Miałam w tej gestii wiele do nadrobienia.
- Cześć Danielu - usiadłam swobodnie na jednej z kremowych kanap w lobby hotelu. Mój wzrok spoczął na gotyckich wieżach katedry, dumnie majaczących przez oszkloną ścianę. Czar Kolonii w znacznej mierze opierał się na nieskrywanej dumie tego architektonicznego osiągnięcia będącego prawdziwym dowodem konstrukcyjnego kunsztu oraz pracowitości wielu pokoleń ludzi.
- Cieszę się. Z chęcią zobaczę, póki co maklerzy nie bardzo się w tej kwestii spisują - żachnęłam się.
-  Świetnie, mówisz i masz - roześmiał się wesoło do słuchawki. - A co nowego u ciebie?
- Jakoś leci - dodałam niemrawo. Nie potrafiłam ukryć emocji, jakie mną targały.
Czułam się tak, jakbym miała znowu piętnaście lat. Motyle kotłowały się niemiłosiernie w moich brzuchu. Uczucie opalizowania skóry, pełnej wyczekującego podniecenia wypełniało mnie od stóp po czubki palców rąk. Świadomość, że nadgryzam zakazany owoc dodawały temu wrażeniu szczypty pikanterii.
- Jakoś, to znaczy jak? - zapytał nie owijając w bawełnę.
- Interesująco - odpowiedziałam wymijająco. Póki co, sama nie potrafiłam ogarnąć punktu życia w jakim się znalazłam. Tym bardziej nie miałam siły dzielić się nim z kimkolwiek innym, nawet jeśli był to mój brat.
- Poznałaś kogoś? - odgadł, zanim zdążyłam zagłębić się w jakiekolwiek szczegóły. Poruszyłam się nerwowo rozglądając się po lobby.
Patrick Hachforth stał przy recepcji i żywiołowo konwersował z interesującą brunetką w żółtej, ołówkowej spódniczce, czarnym golfie oraz żakiecie w pepitkę. W długie, spływające kaskadą włosy miała wetknięte przeciwsłoneczne okulary a w ręku ściskała kopertówkę w kolorze wielbłądzim.
- I tak i nie - rzuciłam wymijająco. Myślami byłam już daleko. W sercu znowu poczułam niemiłe ukłucie zazdrości. Docent przyciągał piękne kobiety, które wbrew logice leciały do niego jak ćmy do światła.
Najwidoczniej byłam jedną z takich ciem.
Rzucił w moim kierunku zaciekawione spojrzenie, po czym kurtuazyjnie ukłonił się w kierunku brunetki, z którą rozmawiał i śmiało ruszył ku mnie. Po drodze wymienił jeszcze kilka grzecznościowych uścisków dłoni i przyjacielskich powitań. Był znaną osobistością w tym hermetycznym gronie.
Poruszyłam się niepewnie na kanapie.
- Nie mogę teraz rozmawiać - szepnęłam do telefonu. - Oddzwonię do ciebie później, dziękuję za pomoc z mieszkaniem, kocham cię - rzuciłam po czym rozłączyłam się. Komórkę śpiesznie wetknęłam do kopertówki.
Prezes usiadł ramię w ramię tuż przy mnie. Wpatrywał się bez słowa na zjawiskowy widok za oknem.
- Nie spodziewałem się, że Europa kryje w sobie takie perełki - rzucił od niechcenia nawet nie spoglądając w moją stronę.
- Tak, to miasto ma klimat - przyznałam.  Roześmiał się, jakbym opowiedziała dobry żart.
Zastanowiłam się więc, czy mówił o mieście.

środa, 29 stycznia 2014

Rozdział VII



ROZDZIAŁ VII

Nasze spotkanie trwało do późna. Profesor na zmianę z prezesem przekonywali mnie do zrobienia doktoratu pod opieką naukową profesora Meinderta. Było to dla mnie niebywale nobliwym wyróżnieniem. Nie zdziwiłam się, że promotorem naukowym w moim przewodzie doktorskim miał być profesor Meindert a nie Patrick Hackforth. Widocznie nie chciał angażować się w żmudną pracę związaną z kierowaniem błądzącej we mgle początkującej doktorantce. Nie łudziłam się, że zrobienie doktoratu będzie jednoznaczne z błyskawiczną karierą na jakiejkolwiek z uczelni. Nie chciałam również pracować nad nim dla dwóch literek przed imieniem na wizytówce. Zdawałam sobie sprawę, że krok ten wiąże się z poświęceniem kilku lat swego życia, co nie koniecznie będzie miało wpływ na potencjalny awans w jakiejkolwiek z firm. Pasjonowała mnie jednak wiedza, nauka, wyzwania intelektualne. Chciałam mieć choć minimalny wpływ na otaczającą mnie rzeczywistość. Chciałam mieć czym wypełnić pustkę mieszkania oraz dobę, która po rozstaniu z Markiem zdawała się niebotycznie wydłużyć.
Zaaferowana erudycyjną wiedzą naukowców, ich elokwencją oraz bezpardonowymi namowami, odurzona aromatem sączonego koniaku oraz bliskością prezesa, uległam namowom.
Zgodziłam się.
W sobotę i niedzielę miałam uczestniczyć w konferencji, po czym miałam rozważyć kwestię ewentualnego tematu rozprawy doktorskiej oraz zacząć przygotowywać się do egzaminu wstępnego na studia doktoranckie w MIT. Jeśli egzamin okazałby się zbyt wielkim wyzwaniem, miałam zastanowić się nad robieniem doktoratu z wolnej stopy, przy czym prezes sugerował iż opłaci studia. Oczywiście nie chciałam o tym słyszeć. Na większość rzeczy pewnie patrzył przez pryzmat pieniędzy, a ja nie chciałam być inwestycją na wyrost.
Po zakończonej rozmowie, profesor Meindert pożegnał się, szarmancko chyląc głowę w moją stronę. Patrick Hackforth zaoferował odwiezienie mnie do domu. Zawahałam się. Dochodziła druga w nocy. Nie miałam ochoty wracać środkami transportu miejskiego ani wałęsać się po centrum w oczekiwaniu na wolną taksówkę. Propozycja była kusząca. Z drugiej zaś strony czułam się niezręcznie w jego towarzystwie. Był moim pracodawcą. Po krótkiej chwili namysłu wsiadłam jednak do czarnego SUV'a. Prezes zamknął za mną drzwi i usiadł na kanapie z tyłu samochodu. Rzucił w stronę szofera aby ten zawiózł mnie do dzielnicy Ehrenfeld, gdzie cały czas mieszkałam.
- Niezmiernie cieszę się pani Lauro, że zgodziła się pani na współpracę - zaczął kiedy samochód wyjeżdżał z ciemnego parkingu w stronę oświetlonego miasta. Z zainstalowanych w pojeździe głośników płynęła klimatyczna, dosyć charakterystyczna muzyka. Idealnie wkomponowywała się w nocny klimat miasta, jaki roztaczał się za przyciemnianymi szybami samochodu. Domyśliłam się, że to któraś z kompilacji "Buddha Bar".
Popatrzyłam na niego spod opadających na oczy włosów.
- Tak po prawdzie, to zgodziłam się na współpracę z profesorem Meindertem - uśmiechnęłam się zadziornie. Nie wiem dlaczego igrałam z ogniem i pozwalałam sobie na  uczestniczenie w grze w jaką zdawał się mnie wciągać.
- Niech pani nie zapomina, kto tu rządzi - przekomarzał się. Wyjął z kieszeni wejściówkę na konferencję oraz jej plan i ostentacyjnie pomachał mi nimi przed oczami. Zadziorny uśmiech nie schodził mu z ust.
Chwyciłam pewnie za kartki. Przytrzymywał je nadal mocno. Jego smukłe palce otarły się o moje. Złapał mnie za nadgarstek. Dotyk miał śmiały, skórę miękką, aksamitną.
Przyjemnie ciepłą.
Pod jego uściskiem czułam przyśpieszone bicie swojego tętna. Świdrował mnie na wylot uwodzicielskim, szklistym wzrokiem. Oddychałam powoli. Łykałam powietrze pełne feromonów, elektryzującego napięcia, oczekiwania na ciąg dalszy tej sensualnej rozgrywki. Jednocześnie zdumiona byłam faktem niebezpiecznego oscylowania pomiędzy dwoma, rozbieżnymi biegunami jakie prezentował w moim towarzystwie: od profesjonalnego chłodu typowego naukowca po zmysłowość fascynującego dżentelmena. Niebezpieczny lecz porywający balans dwóch przeciwległych światów.
Światła ulicznych latarni i budynków zdawały się żyć własnym życiem. Odbijały się żywo w przyciemnianych szybach rzucając delikatne iluminacje na nasze twarze. Zmysłowy chillout nadal sączył się z niewidocznego nagłośnienia oplatając nasze sylwetki subtelnym tiulem zmysłowości. Serce niespokojnie kotłowało się w mojej piersi. Wzburzona z podekscytowania krew szumiała w uszach. Wypity koniak wciąż błąkał się po synapsach nie dopuszczając do głosu zdroworozsądkowego myślenia.
Prezes zbliżył mój nadgarstek do swego nosa. Z przymrużonymi oczyma zdawał się delektować moim zapachem. Czułam jego głęboki, miarowy oddech na skrawku cienkiej skóry. Wydychane, przyjemnie wilgotne i ciepłe powietrze mile pieściło czułe na te pieszczoty miejsce. Rytm bicia mojego serca zdawał się zsynchronizować z oddechem docenta.
Czas stanął w miejscu. Zarejestrowałam, że szofer wyjeżdżając z Aaachener Strasse skręcił w Innere Kanalstrasse. Zaraz powinniśmy być na miejscu. W głębi duszy chciałam jednak aby ta podróż się nie kończyła.
Samochód zatrzymał się na czerwonym świetle ustawionym na skrzyżowaniu z Venloer Strasse.
- Rozkosznie impertynencko pani pachnie, mademoiselle Laura - mruknął surowo.
- To tylko Chanel... - nadal siliłam się na żart. Uśmiechnął się nieznacznie. Subtelnie opuścił moją dłoń. Ujął lekko mój podbródek zmuszając abym na niego spojrzała. Wzrok miał nieodgadniony, spokojny. Jakby sytuacja w jakiej się znaleźliśmy była czymś najbardziej oczywistym na świecie.
Zawładnęło mną nieznane dotąd uczucie: ujmującego uścisku z żołądku; miękkiej guli w gardle. Wszechogarniającego gorąca, miarowo rozpływającego się po całym ciele. Przymknęłam oczy pragnąc okiełznać targające mną uczucia. Nie miałam odwagi stawić czoła uczuciu jakie zaczęło we mnie kiełkować. Rodzącego się pożądania. Nieposkromionej żądzy, skrywanej przez lata związku z Markiem pod skorupą trywializmu.
Szofer zatrzymał samochód zaciągając hamulec ręczny. Pewnie przyzwyczajony do tego typu sytuacji nawet nie spojrzał w naszą stronę.
W tej chwili obchodziło mnie tyle co zeszłoroczny śnieg.
Prezes dłonią odsunął z mojego czoła zbłąkany kosmyk włosów. Jego sprawne palce lekko musnęły moją napiętą twarz. Przybliżył twarz, jego nos stykał się z moim. Onieśmielona przymknęłam oczy. Poczułam jego usta na swoich. Jego zapach był dojrzały. Ekscytująca, męska nuta zaprawiona orientem. Woń kadzidła, paczuli i piżma mieszała się z głęboką nutą koniaku. Wibrująca, głęboka woń dojrzałego mężczyzny. Mężczyzny, który wie czego chce. Mężczyzny, który za wszelką cenę to zdobędzie. Chwycił zdecydowanie ustami moją dolną wargę lekko ją przegryzając. Przytrzymał ją. Kiedy chciałam się poruszyć poczułam na ustach jego palec wskazujący. Mimowolnie otworzyłam oczy. Nadal na mnie spoglądał. Tkwiliśmy w tym pełnym rozedrganego napięcia geście czekając na reakcję drugiej strony. Nasze oddechy zdawały się zsynchronizować. Głębokie, powolne, ociężałe. Nikt nie chciał wykonać następnego kroku. Nasze zastygłe ciała zdawały się instynktownie wyrażać szacunek dla tej ulotnej chwili. Jakby każdy następny ruch miał spowodować pęknięcie bańki mydlanej, która zdawała się nas otaczać. Jakbyśmy zdawali sobie sprawę, że zaczynamy kosztować zakazanego owocu. Tkwiliśmy nieruchomo chłonąc wzajemnie emocje.
Misterny urok chwili przerwany został głośnym dźwiękiem telefonu.
- Cholera - mruknął prezes puszczając mnie z objęć. Sięgnął do kieszeni marynarki. - Muszę odebrać - dodał przepraszająco. Na widok wyświetlacza telefonu na jego czole pojawiła się mała bruzda. Jakby się zmartwił. Jego twarz znowu naznaczona została tą zagadkową nostalgią. Odebrał połączenie.
- Cześć kochanie... - w tej chwili pragnęłam usłyszeć cokolwiek, byle nie taki zestaw słów.
Czar prysł a magia zgasła. Moje ciało zalało uczucie jakiego do tej pory nie znałam. Gorycz mieszała się z zażenowaniem. Szybko wyskoczyłam z samochodu i rzuciłam się w stronę budynku, w którym mieszkałam.
- Mademoiselle Laura! - usłyszałam za sobą. Przystanęłam. Powoli się odwróciłam. Stał przy samochodzie. Opanowany. Zachwycający. Niedbale elegancki. Trzymał telefon przy piersi zakrywając dłonią mikrofon. Nadal miał aktywne połączenie. Popatrzyłam na niego smutno. Czułam się jak idiotka, która miała nadzieję, że pod otoczką uwodzicielskiego rytuału zwykłego samca może kryć się coś więcej. Nadal bywałam naiwna. Niestety. Podniosłam obie ręce do góry kręcąc głową w niemej prośbie, aby nic już więcej nie mówił. Podszedł bliżej. Zrobiłam krok w tył.
- Niech pani to weźmie - wyciągnął  z kieszeni zaproszenie na konferencję. - I na Boga, błagam, niech pani z tego nie rezygnuje - poprosił wciskając mi kartkę do ręki. Popatrzył na mnie smutno i szybko, nie oglądając się za siebie wsiadł do samochodu. Pojazd ruszył z piskiem opon odbijając majestatycznie światło latarń.
Stałam na chodniku wpatrując się w tylne światła SUV'a. Powoli oddalał się w głębi ulicy po czym zniknął mi z oczu, tak jakby go w ogóle nie było. Zaproszenie na jutrzejszą konferencję, które ściskałam w dłoni było jedynym dowodem na to, że nie był to sen a bolesna rzeczywistość.

niedziela, 19 stycznia 2014

Rozdział VI



Tydzień minął zaskakująco szybko.
Praca w biurze nad realizacją bieżących zadań pochłaniała całą moją uwagę. Starałam zrehabilitować się za nieudany początek tygodnia na tyle na ile to było możliwe i dawałam z siebie wszystko. Próbowałam również nie wchodzić niepotrzebnie w drogę dyrektor Braun. Niepotrzebne scysje i nieporozumienia nie były mi potrzebne. Świadomie zrezygnowałam więc z wyjść na lunch, zostawałam po godzinach.
Po pracy szukałam nowego lokum co kosztowało mnie również sporo energii i nie było prostym zadaniem. Skontaktowałam się z dwoma biurami pośredniczącymi w obrocie nieruchomościami. Jasno i rzeczowo określiłam czego szukam: w miarę nowoczesnego, widnego lecz niedużego mieszkania. Dwa lub trzy pokoje, z niewielkim tarasem, ewentualnie balkonem, w spokojnej okolicy.
Pośrednicy czynili niemałe podchody próbując sprzedać mi cokolwiek. Drażniące podejście maklerów do kwestii sprzedaży nieruchomości mnie deprymowało. Uparłam się jednak, że postawię na swoim i będę tak długo szukać aż znajdę coś, co przypadnie mi do gustu. Nawet jeśli miałoby to trwać dłużej niż przypuszczałam. Jeśli miałam już inwestować w nieruchomość, która od A do Z miała być tylko i wyłącznie moja, dodatkowo jeśli jej zakup po części miał być wsparty sporym kredytem mieszkaniowym, to musiałam mieć pewność, że kupię lokum, które rzeczywiście spełni moje wymagania.
W czwartek udało mi się obejrzeć dwie propozycje mieszkania, jakie przygotowali dla mnie pośrednicy. Jedyne godne jakiejkolwiek uwagi.
Stara kamienica przy Berliner Strasse, w mało zachwycającej dzielnicy Műlheim od razu mi się nie spodobała. Ruchliwa ulica, turecka knajpka na parterze oraz sąsiedztwo torów mnie nie przekonały.  Mieszkanie wprawdzie nie było najgorsze, klimatyczne poddasze przerobione na nowoczesny loft miało swój urok. Jednak nie było chyba do końca tym czego szukałam.
Druga propozycja była zwyczajnym mieszkaniem w zabudowie szeregowej, które mieściło się na Rőmerstrasse, w dzielnicy Rodenkirchen. Otoczenie mnie zachwyciło, bliskość lasu, niezmierzone połacie zieleni, spory taras z ogrodem. Tak mogłabym mieszkać. Mogłabym, gdyby nie spora odległość do centrum gdzie pracowałam oraz stare mieszkanie, które prosiło o generalny remont. Finansowo nie mogłam sobie pozwolić na takie szaleństwo.
Prócz błądzenia po omacku w gąszczu rynku nieruchomościowego cały czas próbowałam odnaleźć się w nowej i nieznanej mi roli singielki z odzysku. A to niestety nie było proste zadanie.
Opustoszałe półki, na których stały niegdyś książki płyty CD Marka, pusta szafka w łazience czy brak męskich ubrań w sypialni były jasnym dowodem na to, że byłam sama. Mimo iż była to moja, niewymuszona decyzja, nie potrafiłam do końca jej przetrawić. Tak, jakbym musiała zmagać się z wybitnie ciężkostrawnym lekarstwem, które w dalekiej perspektywie miało mnie uleczyć. Czy jednak jakikolwiek specyfik daje taką gwarancję? Tego nie mogłam być pewna. Ta myśl powodowała, że targały mną nadal sprzeczne uczucia. Nie chciałam rozdrapywać jeszcze niezabliźnionych ran, niemniej jednak, leżąc wieczorem w zimnym łóżku zastanawiałam się czy decyzja jaką podjęłam była słuszna. Klamka zapadła a ja musiałam nauczyć się żyć na nowo.
Musiałam jakoś wykształcić w sobie nowy schemat dnia z nadzieją, że nie będzie to samotna wegetacja. Otuchy dodawało mi zapewnienie mojego mentora jogi, że czasem, tak jak w przypadku krzaku róży, potrzeba radykalnych cięć. Tylko wtedy kwiat ma szansę na pełen rozkwit.
W miedzy czasie odebrałam maila z portalu "Swinging with Tantra" informującego o szczegółach zapisania się na poszczególne kursy łącznie z cennikiem. Ceny nie były wygórowane. Mimo iż powinnam zacisnąć pasa, co było spowodowane przymusową zmianą mieszkania, postanowiłam zapisać się na najbliższą sesję. Wpłaciłam więc zaliczkę i oczekiwałam na maila potwierdzającego przyjęcie mnie na szkolenie oraz szczegółowy plan zajęć.
Nadzieja tkwiła również w propozycji Patricka Hackfortha. Wir pracy i nowych wezwań mógł być początkiem czegoś nowego, twórczego a zarazem pożytecznego. Zapracowany umysł nie dopuszcza do głosu serca.
Od naszego wtorkowego śniadania nie widziałam go w biurze. Nie kontaktował się również ze mną telefonicznie.
Było już późnie piątkowe popołudnie, powoli kończyłam odpisywać na zaległą korespondencję Kathariny. Moje myśli zaczęły krążyć wokół zbliżającego się weekendu. Nadal nic nie wiedziałam o szczegółach konferencji na którą mnie zaprosił prezes. W głowie zapaliła mi się czerwona lampka sugerująca, że pewnie się rozmyślił lub służbowe sprawy zatrzymały go gdzieś w świecie i zwyczajnie zapomniał o rzuconej na wiatr propozycji.
Powkładałam listy do teczki Kathariny, zamknęłam komputer, przejrzałam się w lusterku poprawiając machinalnie makijaż, odruchowo psiknęłam w powietrze perfumy, spakowałam torebkę i zamknęłam swój gabinet. Teczkę zaniosłam do pokoju dyrektorki.
Biuro było już puste. Wyłączyłam więc resztę świateł, wyszłam na opustoszały korytarz i windą zjechałam na parter. Andrea jeszcze stała za pulpitem. Machnęła do mnie z uśmiechem ręką na pożegnanie. Uśmiechnęłam się do niej w przelocie życząc udanego weekendu i skierowałam się do wyjścia. Obiecałam sobie, ze przyszłym tygodniu koniecznie musimy się spotkać.
Mimo iż pogoda była iście wiosenna, szybko skierowałam się w stronę postoju taksówek. Nie chciałam tracić czasu na podróż tramwajem. Postanowiłam odwiedzić jeszcze Instytut Jogi i Zdrowia w dzielnicy Neustadt. Miałam wykupiony miesięczny karnet na zajęcia z vinyasa jogi. Zajęcia bardzo mnie odprężały i wyciszały. Teraz szczególnie były mi potrzebne, nie chciałam więc z nich rezygnować. Właśnie skręcałam w stronę postoju taksówek kiedy usłyszałam za sobą klakson samochodu. Zaciekawiona odwróciłam głowę.
Czarny Land Rover stał przy krawężniku prowokacyjnie odbijając światło zachodzącego słońca i pierwszych zapalonych latarni ulicznych. Drzwi od strony kierowcy otworzyły się. Wysiadł z nich szofer, którego miałam okazję poznać we wtorkowy poranek. Powitał mnie skinieniem głowy. Uchylił tylne drzwi i gestem dłoni zaprosił mnie do środka.
Absurdalność tej sytuacji mnie rozzłościła. Był piątkowy wieczór. Prawie weekend. Miałam swoje plany, z których nie chciałam rezygnować. Czułam się niemal jak ofiara porwania.
Zawahałam się. Mimowolnie rozejrzałam się wokół siebie, jakby szukając ratunku. Nieliczni spacerowicze szwendali się ulicą. Zakochana para nastolatków trzymająca się mocno za rękę. Przypadkowy hipster w niebotycznie dużych okularach, ze skrętem w dłoni. Przygarbiony staruszek wyprowadzający swojego beagle’a na spacer. Zaaferowany rozmową telefoniczną biznesmen przebiegający szybko przez pasy dla pieszych.
Nikt jednak nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Każdy pochłonięty swoimi sprawami, żyjący swoim życiem. Nie mogłam mieć im tego za złe. Byłam częścią otoczenia tak samo jak i oni.
Powiedziałam prezesowi A, musiałam odważyć się powiedzieć B, nawet jeśli miałoby to opierać się tylko i wyłącznie na jego zasadach. Zerknęłam ze zrezygnowaniem na czarny samochód, który pysznie górował na pozostałymi pojazdami zaparkowanymi obok. Otwarte drzwi zachęcały abym wsiadła.
Jakby zaproszenie na konferencję nie mogło odbyć się w bardziej konwencjonalny sposób, żachnęłam się. Gra Patricka Hackfortha może i była zabawna, ale na dłuższą metę męcząca. Czułam się jak marionetka, którą w najmniej oczekującym momencie pociąga za sznurki. Nie chciałam być pionkiem w jego dziwnej grze. Może robił to z przymrużeniem oka, może taki miał charakter, niemniej jednak czułam się, jakby momentami decydował za mnie. Mimo wszystko było to ekscytujące uczucie.
- Ja rozumiem, że to co dobre każe na siebie czekać, mademoiselle Laura… - moje rozmyślania zostały przerwane, gdyż głowa prezesa wyłoniła się z samochodu, – ale wszystko ma swoje granice – dodał uśmiechając się łobuzersko w moim kierunku.
- Bonsoir monsieur – odpowiedziałam usilnie starając się ukryć zdenerwowanie. Bądź co bądź obiecałam mu, że w weekend będę do jego dyspozycji, a piątkowy wieczór już chyba wliczał się w weekend.
- Zapraszam – powiedział wyskakując z samochodu. Jego wygląd mnie onieśmielił. Swobodna elegancja jaką prezentował mimowolnie pozbawiała mnie pewności siebie. Miał na sobie ciemno stalowy garnitur. Nie założył pod spód jednak koszuli a obcisłą, dopasowaną czarną koszulkę, która prowokacyjnie opinała jego ciało. Włosy miał spięte w koński ogon, na nosie okulary, te same, w których występował na konferencji w RenCol. Na ręce błysnął sporych rozmiarów złoty zegarek. Mimo szczerych chęci nie zdołałam odwrócić od niego wzroku. Bez wątpienia był niezwykle atrakcyjnym mężczyzną. Zadbany lecz nie metroseksualny. Męski, naturalny.
Uwodzicielski. 
Nadal przytrzymywał drzwi. Nie pozostało mi nic innego jak wsiąść.
Białe wnętrze samochodu tonęło w subtelnym świetle samochodowych utensyliów. Usiadłam na wygodnej kanapie, aczkolwiek nie czułam się swobodnie. Zapięłam pasy. Byłam spięta. Odetchnęłam głęboko starając się zacząć trzeźwo myśleć.
- Hotel Dorint, Pascal – rzucił w stronę kierowcy siadając obok mnie. Moją twarz owinęła pełna, ciepła nuta drzewa cedrowego i paczuli. Delikatny lecz męski, zapach przyjemnie drażnił mój zmysł powonienia.
- Panie prezesie, nie wiem czy zdaje pan sobie sprawę, ale jestem umówiona – zaczęłam.
- Owszem – uśmiechnął się. – Ze mną.
Samochód sunął po kolońskich ulicach zatapiających się coraz bardziej w wieczornym mroku. Miasto zaczynało wchodzić w tryb nocnego życia. Typowe dla wielkomiejskiego stylu neony rozbłyskiwały, chodniki pustoszały, ustępując miejsca nocnym markom i imprezowiczom. Biznesowe życie spowalniało dając zielone światło szukającym wieczorowej rozrywki.
- Mam zajęcia z jogi – upierałam się chociaż doskonale zdawałam sobie sprawę, że moje wyjaśnienie jest infantylne i nie na miejscu. Czułam się zagubiona, zgodziłam się wprawdzie na weekendową konferencję i współpracę z docentem, jednak sposób w jaki mnie w to angażował był nieco zuchwały i ekscentryczny, znacząco odbiegający od ogólno przyjętych standardów.
Uniósł brwi.
- „Nie ma większej pułapki niż iluzja, większej mocy niż joga, większego przyjaciela niż wiedza ani większego wroga niż duma”. Tak mówi sanskryt, skupmy się więc na wiedzy, dumę schowajmy do kieszeni a joga nie zając... Chociaż czasem bywa przydatna – mrugnął do mnie okiem, tak jak miał to w zwyczaju.
Spojrzałam na niego badawczo próbując zrozumieć, co ma na myśli. I skąd taka znajomość sanskrytu? Jego smukła sylwetka i zgrabne ruchy zdradzały, że sam mógł praktykować asany.
- Czy wieczór w dobrym towarzystwie będzie wystarczającym zadośćuczynieniem za opuszczone zajęcia? – dodał przyglądając mi się badawczym wzrokiem.
- Liczę na to, panie prezesie.

***

            Harry’s New York był barem hotelu Dorint. Nastrojowe światło spływało na bistro ciepłym strumieniem, delikatnie oświetlając okrągłe stoliki do których dostawiono nowoczesne skórzane kanapy i fotele. Usiadłam na jednej z sof w kącie kameralnej sali. Widok miałam na długi, oświetlony intensywnym, żółtym światłem bufet przy którym stał szereg krzeseł barowych. Wyrafinowane podświetlenie padało na liczne butelki, co było jedyną ozdobą pomieszczenia. Z głośników sączyła się muzyka w stylu lounge music, idealnie dopasowana do tego stylowego miejsca. Nie zagłuszała intymnego klimatu wnętrza, subtelnie go tylko podkreślała.
Prezes zajął miejsce naprzeciw. Nie byłam zachwycona, że nie uprzedził dokąd mnie zabiera. Ołówkowa czarna spódnica oraz kremowa jedwabna bluzka jakie miałam na sobie przez cały dzień pobytu w biurze nie była najodpowiedniejszym strojem na takie wyjście.
- Panie prezesie… - zaczęłam kiedy cisza między nami się przedłużała. Moje ego krzyczało domagając się słowa wyjaśnienia. W mojej głowie pojawiło się przykre odczucie déjà vu. Wtorkowe śniadanie odbywało się w podobnych okolicznościach.
 Wzrok miał skupiony. Był skoncentrowany, lecz wydawał się przy tym być zrelaksowany. Rzucił w moim kierunku leniwy uśmiech, wolnym gestem odebrał karty od kelnera. Podał mi jedną w milczeniu.
            Chciałam krzyczeć, ewentualnie uciec i nigdy nie wracać. Z drugiej jednak strony chciałam usłyszeć co ma do powiedzenia. Zależało mi przecież na jutrzejszej konferencji i dalekosiężnych planach jakie mi przedstawił we wtorek.
Nigdy nie czułam się w taki kuriozalny sposób usidlona.
Zaczęłam zdawać sobie sprawę, że oczarował mnie nie tylko niewątpliwą erudycją, lecz również magnetyczną aurą przystojnego dżentelmena. Musiał być tego świadomy. Przełknęłam powoli ślinę. Świadomość tego faktu była druzgocząca. Ale również podniecająca.
- Czego się pani napije? – zapytał patrząc na mnie wnikliwie.
- Poproszę koniak – odparłam bez zastanowienia nie spoglądając nawet do grubej karty drinków. Zdecydowanie potrzebowałam czegoś mocniejszego.
- Interesujący wybór – przyznał podnoszą brew w geście uznania. – W takim razie poproszę dwa razy Rémy Martin XO – zwrócił się do kelnera. Nieźle, pomyślałam, wybrał alkohol z wyższej półki.
- Prezesie… - kiedy po dłuższej chwili dziwnego milczenia ponowiłam próbę konwersacji, kelner zjawił się z grawerowaną, okrągłą butelką. Postawił przed nami dwie lampki, odkorkował alkohol i zdecydowanym ruchem nalał do kieliszków mahoniowego płynu. W świetle zapalonej świecy na stoliku, napój rzucał czarowne, żywiołowe refleksy.
– Niniejsze spotkanie nie wpisuje się chyba w ramy konferencji energetycznej, czyżbym była w błędzie? – dokończyłam zdanie. Objęłam z namaszczeniem lampkę koniaku, delikatnie, okrężnym ruchem wprawiłam go w ruch. Ciemno bursztynowy napój majestatycznie zakręcił się w naczyniu. Aromatyczne bogactwo podanego trunku zachwycało. Wyczułam silną nutę jaśminową, może irysową, która stopniowo przemieniała się w zapach rodzynek i suszonych fig. Aromat cynamonu wieńczył dzieło. Urzekający, pełny bukiet. Zbliżyłam kieliszek do ust robiąc mały łyk. Ogarnęło mnie błogie uczucie ciepła i miękkości, przyjemnie długie, sycące. Trunek smakował wyśmienicie, nawet jeśli smakowany był na pusty żołądek.
Prezes nadal przyglądał mi się bez słowa. Nieodgadnione, głębokie, świdrujące mnie na wylot spojrzenie wzbogacone subtelnym uśmiechem. Dziwna forma spotykania się z pracownicą. Sytuacja zaczęła mnie bawić. Forma spotkań jakie aranżował była komiczna. Spojrzałam na niego obiecując sobie, że już się nie odezwę, nawet jeśli mielibyśmy tak przesiedzieć do rana.
- Nie przestaje mnie pani zadziwiać, mademoiselle Laura – przerwał chwilę milczenia. – Mało kto wie jak smakować arystokratę wśród alkoholi. – Sięgnął po swój kieliszek i z namaszczeniem nim zakręcił. Pochylił się  w jego kierunku, z przymrużonymi oczyma delektował się bukietem trunku.
- Taka moja mała dewiacja. - Tym razem ja mrugnęłam do niego okiem.
Uśmiechnął się szczerze ubawiony i rozsiadł wygodniej w fotelu.
- Przyznam szczerze, że czas spędzany z panią jest niezwykłym doświadczeniem, nigdy nie wiem czym mnie pani zaskoczy.
- Zawsze do usług - odpowiedziałam żartobliwie. Sięgnęłam po kieliszek i upiłam kolejny łyk alkoholu. Przyjemnie drażnił gardło. Zaczęłam się rozluźniać.
- Proszę nie rzucać słów na wiatr. Jestem wymagający... - Jego oczy zabłysnęły. - Pod każdym z możliwych względów - dodał poważnie.
- Trafił swój na swego, panie docencie. Dlatego też może pokusi się pan o słowo wyjaśnienia dlaczego tutaj jesteśmy - uśmiechnęłam się. Ja też w tej grze miałam prawo rozdawać karty.
- Cóż warte jest jakiekolwiek wyjaśnienie w obliczu mile spędzonego czasu, w klimatycznym miejscu, w dobrym towarzystwie, mademoiselle.
- Rozumiem, że mówi tutaj pan o Rémy Martin? - zażartowałam. Powoli zaczynałam tracić nadzieję, że czegokolwiek się dzisiaj dowiem. Taka konwersacja mogła trwać do rana. Spojrzałam wymownie na zegarek. Moje zajęcia z jogi właśnie się zaczynały. A ja zamiast ładować baterie pozytywną energią siedziałam w hotelowym barze i prowadziłam niedorzeczną rozmowę łudząc się, że przejdziemy w końcu do jej sedna.
- Rémy Martin będzie musiał mi wybaczyć, ale nie gustuję w mężczyznach, nawet jeśli produkują tak szlachetne alkohole jak ten. - Objął kieliszek dłonią i ponownie nim potrząsnął. Zbliżył nos w kierunku alkoholu, wzrok jednak podniósł znad kieliszka w moim kierunku i spojrzał mi filuternie w oczy.
Speszyłam się. Lubiłam tego typu żarty, ale według mojego odczucia, nasze słowne potyczki znowu zaczęły dryfować niebezpiecznie blisko flirtu. Moje ego było mile połechtane. Świadomość, że mogę się podobać komuś takiemu jak prezes mi się podobała, jednak zaczęłam się zastanawiać dokąd może to nas zaprowadzić.
- Witaj Patricku. - Nasza niedorzeczna wymiana zdań przerwana została nadejściem postawnego mężczyzny który wyczekująco stanął przy naszym stoliku.
- Arthur, niezmiernie cieszę się, że jesteś. - Prezes wstał i uścisnął serdecznie jego dłoń. - Arthurze, to jest panna Laura Abramowicz o której ci wspominałem. Panno Abramowicz, to profesor Arthur Meindert, mój nieoceniony współpracownik w Instytucie Energetyki w MIT.
Oszołomiona wstałam i podałam mu dłoń. Jego nazwisko nie było mi obce. Wielokrotnie cytowałam jego artykuły i książki w swoich pracach naukowych.
Był wysokim, eleganckim mężczyzną w sile wieku. Przydługie, bujne ciemne włosy okalały jego kanciastą twarz, tworząc symbiotyczną całość z zapuszczoną brodą. Nieduże ciemne oczy przyjaźnie się uśmiechały. Ubrany był w jasno brązowe sztruksowe spodnie, lekki, rubinowy sweter spod którego wyłaniała się kraciasta koszula. Od razu wzbudził we mnie sympatię.
- Niezmiernie mi miło pana poznać, profesorze - przyznałam szczerze. Usiadłam z brzegu kanapy robiąc miejsce. Jednak zamiast profesora, to Patrick Hackforth usiadł obok mnie. Profesor zajął jego miejsce na fotelu.
- Wzajemnie panno Abramowicz. Patrick wiele dobrego mi o pani opowiadał. A muszę przyznać, że jego zdanie cenię bardziej niż swoje - zaśmiał się chrapliwie.
Uniosłam z niedowierzaniem brew spoglądając pytająco na prezesa. W odpowiedzi wzruszył ramionami, uśmiechnął się szelmowsko, jak to miał w zwyczaju. Oparł głowę na dłoni, którą oparł swobodnie na oparciu kanapy. Pociągnął wolno łyk koniaku po czym odstawił lampkę na stolik zahaczając przypadkowo swoją dłonią o moją. Odruchowo ją cofnęłam jednak moje ciało ogarnęło przyjemne uczucie ciepła.
Podszedł do nas kelner, profesor Meindert poprosił o whisky.
- Panno Abramowicz, Patrick przedstawił mi pani sylwetkę naukową, przeglądałem pani pracę magisterską. Pani śmiałe koncepcje zaadaptowania naszego eksperymentalnego układu grafenowego w życie rokują naprawdę dobrze. Od dawna szukaliśmy kogoś zdolnego, z nieukrywaną pasją, kogoś, kto rozumie, że grafen to przyszłość i to nie tylko w energetyce słonecznej, ale... - zawiesił głos gdyż do stolika podszedł kelner.
- Ale w produkcji tranzystorów, ekranów dotykowych, gdzie wyprze toksyczny i niebezpieczny dla środowiska tlenek cynowo-indowy, atramentu, który pozwoli drukować elastyczne ale trwałe materiały... - kontynuowałam.
Panowie wymienili znaczące uśmiechy.
- No więc, co powie pani na współpracę z nami? Posiadanie kogoś o pani zainteresowaniach i nieskrywanym zapałem w naszym szeregach byłoby dla nas prawdziwym zaszczytem.