Tydzień
minął zaskakująco szybko.
Praca w biurze nad realizacją bieżących
zadań pochłaniała całą moją uwagę. Starałam zrehabilitować się za nieudany początek
tygodnia na tyle na ile to było możliwe i dawałam z siebie wszystko. Próbowałam
również nie wchodzić niepotrzebnie w drogę dyrektor Braun. Niepotrzebne scysje
i nieporozumienia nie były mi potrzebne. Świadomie zrezygnowałam więc z wyjść
na lunch, zostawałam po godzinach.
Po pracy szukałam nowego lokum co
kosztowało mnie również sporo energii i nie było prostym zadaniem. Skontaktowałam
się z dwoma biurami pośredniczącymi w obrocie nieruchomościami. Jasno i
rzeczowo określiłam czego szukam: w miarę nowoczesnego, widnego lecz niedużego
mieszkania. Dwa lub trzy pokoje, z niewielkim tarasem, ewentualnie balkonem, w
spokojnej okolicy.
Pośrednicy czynili niemałe podchody
próbując sprzedać mi cokolwiek. Drażniące podejście maklerów do kwestii
sprzedaży nieruchomości mnie deprymowało. Uparłam się jednak, że postawię na
swoim i będę tak długo szukać aż znajdę coś, co przypadnie mi do gustu. Nawet
jeśli miałoby to trwać dłużej niż przypuszczałam. Jeśli miałam już inwestować w
nieruchomość, która od A do Z miała być tylko i wyłącznie moja, dodatkowo jeśli
jej zakup po części miał być wsparty sporym kredytem mieszkaniowym, to musiałam
mieć pewność, że kupię lokum, które rzeczywiście spełni moje wymagania.
W czwartek udało mi się obejrzeć dwie
propozycje mieszkania, jakie przygotowali dla mnie pośrednicy. Jedyne godne
jakiejkolwiek uwagi.
Stara kamienica przy Berliner Strasse, w
mało zachwycającej dzielnicy Műlheim od razu mi się nie spodobała. Ruchliwa
ulica, turecka knajpka na parterze oraz sąsiedztwo torów mnie nie
przekonały. Mieszkanie wprawdzie nie
było najgorsze, klimatyczne poddasze przerobione na nowoczesny loft miało swój
urok. Jednak nie było chyba do końca tym czego szukałam.
Druga propozycja była zwyczajnym
mieszkaniem w zabudowie szeregowej, które mieściło się na Rőmerstrasse, w
dzielnicy Rodenkirchen. Otoczenie mnie zachwyciło, bliskość lasu, niezmierzone
połacie zieleni, spory taras z ogrodem. Tak mogłabym mieszkać. Mogłabym, gdyby
nie spora odległość do centrum gdzie pracowałam oraz stare mieszkanie, które
prosiło o generalny remont. Finansowo nie mogłam sobie pozwolić na takie
szaleństwo.
Prócz błądzenia po omacku w gąszczu
rynku nieruchomościowego cały czas próbowałam odnaleźć się w nowej i nieznanej
mi roli singielki z odzysku. A to niestety nie było proste zadanie.
Opustoszałe półki, na których stały niegdyś
książki płyty CD Marka, pusta szafka w łazience czy brak męskich ubrań w
sypialni były jasnym dowodem na to, że byłam sama. Mimo iż była to moja,
niewymuszona decyzja, nie potrafiłam do końca jej przetrawić. Tak, jakbym
musiała zmagać się z wybitnie ciężkostrawnym lekarstwem, które w dalekiej perspektywie
miało mnie uleczyć. Czy jednak jakikolwiek specyfik daje taką gwarancję? Tego
nie mogłam być pewna. Ta myśl powodowała, że targały mną nadal sprzeczne uczucia.
Nie chciałam rozdrapywać jeszcze niezabliźnionych ran, niemniej jednak, leżąc
wieczorem w zimnym łóżku zastanawiałam się czy decyzja jaką podjęłam była słuszna.
Klamka zapadła a ja musiałam nauczyć się żyć na nowo.
Musiałam jakoś wykształcić w sobie nowy
schemat dnia z nadzieją, że nie będzie to samotna wegetacja. Otuchy dodawało mi
zapewnienie mojego mentora jogi, że czasem, tak jak w przypadku krzaku róży,
potrzeba radykalnych cięć. Tylko wtedy kwiat ma szansę na pełen rozkwit.
W miedzy czasie odebrałam maila z
portalu "Swinging with Tantra" informującego o szczegółach zapisania
się na poszczególne kursy łącznie z cennikiem. Ceny nie były wygórowane. Mimo
iż powinnam zacisnąć pasa, co było spowodowane przymusową zmianą mieszkania,
postanowiłam zapisać się na najbliższą sesję. Wpłaciłam więc zaliczkę i
oczekiwałam na maila potwierdzającego przyjęcie mnie na szkolenie oraz
szczegółowy plan zajęć.
Nadzieja tkwiła również w propozycji
Patricka Hackfortha. Wir pracy i nowych wezwań mógł być początkiem czegoś
nowego, twórczego a zarazem pożytecznego. Zapracowany umysł nie dopuszcza do
głosu serca.
Od naszego wtorkowego śniadania nie
widziałam go w biurze. Nie kontaktował się również ze mną telefonicznie.
Było już późnie piątkowe popołudnie,
powoli kończyłam odpisywać na zaległą korespondencję Kathariny. Moje myśli
zaczęły krążyć wokół zbliżającego się weekendu. Nadal nic nie wiedziałam o
szczegółach konferencji na którą mnie zaprosił prezes. W głowie zapaliła mi się
czerwona lampka sugerująca, że pewnie się rozmyślił lub służbowe sprawy zatrzymały
go gdzieś w świecie i zwyczajnie zapomniał o rzuconej na wiatr propozycji.
Powkładałam listy do teczki Kathariny,
zamknęłam komputer, przejrzałam się w lusterku poprawiając machinalnie makijaż,
odruchowo psiknęłam w powietrze perfumy, spakowałam torebkę i zamknęłam swój
gabinet. Teczkę zaniosłam do pokoju dyrektorki.
Biuro było już puste. Wyłączyłam więc
resztę świateł, wyszłam na opustoszały korytarz i windą zjechałam na parter.
Andrea jeszcze stała za pulpitem. Machnęła do mnie z uśmiechem ręką na pożegnanie.
Uśmiechnęłam się do niej w przelocie życząc udanego weekendu i skierowałam się
do wyjścia. Obiecałam sobie, ze przyszłym tygodniu koniecznie musimy się
spotkać.
Mimo iż pogoda była iście wiosenna,
szybko skierowałam się w stronę postoju taksówek. Nie chciałam tracić czasu na
podróż tramwajem. Postanowiłam odwiedzić jeszcze Instytut Jogi i Zdrowia w dzielnicy
Neustadt. Miałam wykupiony miesięczny karnet na zajęcia z vinyasa jogi. Zajęcia
bardzo mnie odprężały i wyciszały. Teraz szczególnie były mi potrzebne, nie
chciałam więc z nich rezygnować. Właśnie skręcałam w stronę postoju taksówek
kiedy usłyszałam za sobą klakson samochodu. Zaciekawiona odwróciłam głowę.
Czarny Land Rover stał przy krawężniku prowokacyjnie
odbijając światło zachodzącego słońca i pierwszych zapalonych latarni ulicznych.
Drzwi od strony kierowcy otworzyły się. Wysiadł z nich szofer, którego miałam
okazję poznać we wtorkowy poranek. Powitał mnie skinieniem głowy. Uchylił tylne
drzwi i gestem dłoni zaprosił mnie do środka.
Absurdalność tej sytuacji mnie
rozzłościła. Był piątkowy wieczór. Prawie weekend. Miałam swoje plany, z
których nie chciałam rezygnować. Czułam się niemal jak ofiara porwania.
Zawahałam się. Mimowolnie rozejrzałam
się wokół siebie, jakby szukając ratunku. Nieliczni spacerowicze szwendali się
ulicą. Zakochana para nastolatków trzymająca się mocno za rękę. Przypadkowy
hipster w niebotycznie dużych okularach, ze skrętem w dłoni. Przygarbiony
staruszek wyprowadzający swojego beagle’a na spacer. Zaaferowany rozmową
telefoniczną biznesmen przebiegający szybko przez pasy dla pieszych.
Nikt jednak nie zwracał na mnie
najmniejszej uwagi. Każdy pochłonięty swoimi sprawami, żyjący swoim życiem. Nie
mogłam mieć im tego za złe. Byłam częścią otoczenia tak samo jak i oni.
Powiedziałam prezesowi A, musiałam
odważyć się powiedzieć B, nawet jeśli miałoby to opierać się tylko i wyłącznie
na jego zasadach. Zerknęłam ze zrezygnowaniem na czarny samochód, który pysznie
górował na pozostałymi pojazdami zaparkowanymi obok. Otwarte drzwi zachęcały
abym wsiadła.
Jakby zaproszenie na konferencję nie
mogło odbyć się w bardziej konwencjonalny sposób, żachnęłam się. Gra Patricka
Hackfortha może i była zabawna, ale na dłuższą metę męcząca. Czułam się jak
marionetka, którą w najmniej oczekującym momencie pociąga za sznurki. Nie
chciałam być pionkiem w jego dziwnej grze. Może robił to z przymrużeniem oka,
może taki miał charakter, niemniej jednak czułam się, jakby momentami decydował
za mnie. Mimo wszystko było to ekscytujące uczucie.
- Ja rozumiem, że to co dobre każe na
siebie czekać, mademoiselle Laura… - moje
rozmyślania zostały przerwane, gdyż głowa prezesa wyłoniła się z samochodu, –
ale wszystko ma swoje granice – dodał uśmiechając się łobuzersko w moim
kierunku.
- Bonsoir
monsieur – odpowiedziałam usilnie starając się ukryć zdenerwowanie. Bądź co
bądź obiecałam mu, że w weekend będę do jego dyspozycji, a piątkowy wieczór już
chyba wliczał się w weekend.
- Zapraszam – powiedział wyskakując z
samochodu. Jego wygląd mnie onieśmielił. Swobodna elegancja jaką prezentował mimowolnie
pozbawiała mnie pewności siebie. Miał na sobie ciemno stalowy garnitur. Nie
założył pod spód jednak koszuli a obcisłą, dopasowaną czarną koszulkę, która
prowokacyjnie opinała jego ciało. Włosy miał spięte w koński ogon, na nosie
okulary, te same, w których występował na konferencji w RenCol. Na ręce błysnął
sporych rozmiarów złoty zegarek. Mimo szczerych chęci nie zdołałam odwrócić od
niego wzroku. Bez wątpienia był niezwykle atrakcyjnym mężczyzną. Zadbany lecz
nie metroseksualny. Męski, naturalny.
Uwodzicielski.
Nadal przytrzymywał drzwi. Nie pozostało
mi nic innego jak wsiąść.
Białe wnętrze samochodu tonęło w
subtelnym świetle samochodowych utensyliów. Usiadłam na wygodnej kanapie,
aczkolwiek nie czułam się swobodnie. Zapięłam pasy. Byłam spięta. Odetchnęłam
głęboko starając się zacząć trzeźwo myśleć.
- Hotel Dorint, Pascal – rzucił w stronę
kierowcy siadając obok mnie. Moją twarz owinęła pełna, ciepła nuta drzewa
cedrowego i paczuli. Delikatny lecz męski, zapach przyjemnie drażnił mój zmysł
powonienia.
- Panie prezesie, nie wiem czy zdaje pan
sobie sprawę, ale jestem umówiona – zaczęłam.
- Owszem – uśmiechnął się. – Ze mną.
Samochód sunął po kolońskich ulicach
zatapiających się coraz bardziej w wieczornym mroku. Miasto zaczynało wchodzić
w tryb nocnego życia. Typowe dla wielkomiejskiego stylu neony rozbłyskiwały, chodniki
pustoszały, ustępując miejsca nocnym markom i imprezowiczom. Biznesowe życie spowalniało
dając zielone światło szukającym wieczorowej rozrywki.
- Mam zajęcia z jogi – upierałam się
chociaż doskonale zdawałam sobie sprawę, że moje wyjaśnienie jest infantylne i
nie na miejscu. Czułam się zagubiona, zgodziłam się wprawdzie na weekendową
konferencję i współpracę z docentem, jednak sposób w jaki mnie w to angażował
był nieco zuchwały i ekscentryczny, znacząco odbiegający od ogólno przyjętych standardów.
Uniósł brwi.
- „Nie ma większej pułapki niż iluzja,
większej mocy niż joga, większego przyjaciela niż wiedza ani większego wroga niż
duma”. Tak mówi sanskryt, skupmy się więc na wiedzy, dumę schowajmy do kieszeni
a joga nie zając... Chociaż czasem bywa przydatna – mrugnął do mnie okiem, tak
jak miał to w zwyczaju.
Spojrzałam na niego badawczo próbując
zrozumieć, co ma na myśli. I skąd taka znajomość sanskrytu? Jego smukła
sylwetka i zgrabne ruchy zdradzały, że sam mógł praktykować asany.
- Czy wieczór w dobrym towarzystwie
będzie wystarczającym zadośćuczynieniem za opuszczone zajęcia? – dodał przyglądając
mi się badawczym wzrokiem.
- Liczę na to, panie prezesie.
***
Harry’s
New York był
barem hotelu Dorint. Nastrojowe światło spływało na bistro ciepłym
strumieniem, delikatnie oświetlając okrągłe stoliki do których dostawiono
nowoczesne skórzane kanapy i fotele. Usiadłam na jednej z sof w kącie
kameralnej sali. Widok miałam na długi, oświetlony intensywnym, żółtym światłem
bufet przy którym stał szereg krzeseł barowych. Wyrafinowane podświetlenie padało
na liczne butelki, co było jedyną ozdobą pomieszczenia. Z głośników sączyła się
muzyka w stylu lounge music, idealnie dopasowana do tego stylowego miejsca. Nie
zagłuszała intymnego klimatu wnętrza, subtelnie go tylko podkreślała.
Prezes zajął miejsce naprzeciw. Nie
byłam zachwycona, że nie uprzedził dokąd mnie zabiera. Ołówkowa czarna spódnica
oraz kremowa jedwabna bluzka jakie miałam na sobie przez cały dzień pobytu w
biurze nie była najodpowiedniejszym strojem na takie wyjście.
- Panie prezesie… - zaczęłam kiedy cisza
między nami się przedłużała. Moje ego krzyczało domagając się słowa
wyjaśnienia. W mojej głowie pojawiło się przykre odczucie déjà vu. Wtorkowe
śniadanie odbywało się w podobnych okolicznościach.
Wzrok
miał skupiony. Był skoncentrowany, lecz wydawał się przy tym być zrelaksowany. Rzucił
w moim kierunku leniwy uśmiech, wolnym gestem odebrał karty od kelnera. Podał
mi jedną w milczeniu.
Chciałam krzyczeć, ewentualnie uciec
i nigdy nie wracać. Z drugiej jednak strony chciałam usłyszeć co ma do
powiedzenia. Zależało mi przecież na jutrzejszej konferencji i dalekosiężnych
planach jakie mi przedstawił we wtorek.
Nigdy nie czułam się w taki kuriozalny
sposób usidlona.
Zaczęłam zdawać sobie sprawę, że
oczarował mnie nie tylko niewątpliwą erudycją, lecz również magnetyczną aurą
przystojnego dżentelmena. Musiał być tego świadomy. Przełknęłam powoli ślinę.
Świadomość tego faktu była druzgocząca. Ale również podniecająca.
- Czego się pani napije? – zapytał
patrząc na mnie wnikliwie.
- Poproszę koniak – odparłam bez
zastanowienia nie spoglądając nawet do grubej karty drinków. Zdecydowanie
potrzebowałam czegoś mocniejszego.
- Interesujący wybór – przyznał podnoszą
brew w geście uznania. – W takim razie poproszę dwa razy Rémy Martin XO –
zwrócił się do kelnera. Nieźle, pomyślałam, wybrał alkohol z wyższej półki.
- Prezesie… - kiedy po dłuższej chwili
dziwnego milczenia ponowiłam próbę konwersacji, kelner zjawił się z grawerowaną,
okrągłą butelką. Postawił przed nami dwie lampki, odkorkował alkohol i
zdecydowanym ruchem nalał do kieliszków mahoniowego płynu. W świetle zapalonej
świecy na stoliku, napój rzucał czarowne, żywiołowe refleksy.
– Niniejsze spotkanie nie wpisuje się
chyba w ramy konferencji energetycznej, czyżbym była w błędzie? – dokończyłam
zdanie. Objęłam z namaszczeniem lampkę koniaku, delikatnie, okrężnym ruchem
wprawiłam go w ruch. Ciemno bursztynowy napój majestatycznie zakręcił się w
naczyniu. Aromatyczne bogactwo podanego trunku zachwycało. Wyczułam silną nutę
jaśminową, może irysową, która stopniowo przemieniała się w zapach rodzynek i
suszonych fig. Aromat cynamonu wieńczył dzieło. Urzekający, pełny bukiet. Zbliżyłam
kieliszek do ust robiąc mały łyk. Ogarnęło mnie błogie uczucie ciepła i
miękkości, przyjemnie długie, sycące. Trunek smakował wyśmienicie, nawet jeśli
smakowany był na pusty żołądek.
Prezes nadal przyglądał mi się bez
słowa. Nieodgadnione, głębokie, świdrujące mnie na wylot spojrzenie wzbogacone subtelnym
uśmiechem. Dziwna forma spotykania się z pracownicą. Sytuacja zaczęła mnie
bawić. Forma spotkań jakie aranżował była komiczna. Spojrzałam na niego
obiecując sobie, że już się nie odezwę, nawet jeśli mielibyśmy tak przesiedzieć
do rana.
- Nie przestaje mnie pani zadziwiać, mademoiselle Laura – przerwał chwilę
milczenia. – Mało kto wie jak smakować arystokratę wśród alkoholi. – Sięgnął po
swój kieliszek i z namaszczeniem nim zakręcił. Pochylił się w jego kierunku, z przymrużonymi oczyma delektował
się bukietem trunku.
- Taka moja mała dewiacja. - Tym razem
ja mrugnęłam do niego okiem.
Uśmiechnął się szczerze ubawiony i
rozsiadł wygodniej w fotelu.
- Przyznam szczerze, że czas spędzany z
panią jest niezwykłym doświadczeniem, nigdy nie wiem czym mnie pani zaskoczy.
- Zawsze do usług - odpowiedziałam
żartobliwie. Sięgnęłam po kieliszek i upiłam kolejny łyk alkoholu. Przyjemnie
drażnił gardło. Zaczęłam się rozluźniać.
- Proszę nie rzucać słów na wiatr.
Jestem wymagający... - Jego oczy zabłysnęły. - Pod każdym z możliwych względów
- dodał poważnie.
- Trafił swój na swego, panie docencie.
Dlatego też może pokusi się pan o słowo wyjaśnienia dlaczego tutaj jesteśmy -
uśmiechnęłam się. Ja też w tej grze miałam prawo rozdawać karty.
- Cóż warte jest jakiekolwiek
wyjaśnienie w obliczu mile spędzonego czasu, w klimatycznym miejscu, w dobrym
towarzystwie, mademoiselle.
- Rozumiem, że mówi tutaj pan o Rémy
Martin? - zażartowałam. Powoli zaczynałam tracić nadzieję, że czegokolwiek się
dzisiaj dowiem. Taka konwersacja mogła trwać do rana. Spojrzałam wymownie na
zegarek. Moje zajęcia z jogi właśnie się zaczynały. A ja zamiast ładować
baterie pozytywną energią siedziałam w hotelowym barze i prowadziłam niedorzeczną
rozmowę łudząc się, że przejdziemy w końcu do jej sedna.
- Rémy Martin będzie musiał mi wybaczyć,
ale nie gustuję w mężczyznach, nawet jeśli produkują tak szlachetne alkohole
jak ten. - Objął kieliszek dłonią i ponownie nim potrząsnął. Zbliżył nos w
kierunku alkoholu, wzrok jednak podniósł znad kieliszka w moim kierunku i
spojrzał mi filuternie w oczy.
Speszyłam się. Lubiłam tego typu żarty,
ale według mojego odczucia, nasze słowne potyczki znowu zaczęły dryfować niebezpiecznie
blisko flirtu. Moje ego było mile połechtane. Świadomość, że mogę się podobać
komuś takiemu jak prezes mi się podobała, jednak zaczęłam się zastanawiać dokąd
może to nas zaprowadzić.
- Witaj Patricku. - Nasza niedorzeczna
wymiana zdań przerwana została nadejściem postawnego mężczyzny który
wyczekująco stanął przy naszym stoliku.
- Arthur, niezmiernie cieszę się, że
jesteś. - Prezes wstał i uścisnął serdecznie jego dłoń. - Arthurze, to jest
panna Laura Abramowicz o której ci wspominałem. Panno Abramowicz, to profesor
Arthur Meindert, mój nieoceniony współpracownik w Instytucie Energetyki w MIT.
Oszołomiona wstałam i podałam mu dłoń. Jego
nazwisko nie było mi obce. Wielokrotnie cytowałam jego artykuły i książki w swoich
pracach naukowych.
Był wysokim, eleganckim mężczyzną w sile
wieku. Przydługie, bujne ciemne włosy okalały jego kanciastą twarz, tworząc
symbiotyczną całość z zapuszczoną brodą. Nieduże ciemne oczy przyjaźnie się
uśmiechały. Ubrany był w jasno brązowe sztruksowe spodnie, lekki, rubinowy
sweter spod którego wyłaniała się kraciasta koszula. Od razu wzbudził we mnie
sympatię.
- Niezmiernie mi miło pana poznać,
profesorze - przyznałam szczerze. Usiadłam z brzegu kanapy robiąc miejsce. Jednak
zamiast profesora, to Patrick Hackforth usiadł obok mnie. Profesor zajął jego
miejsce na fotelu.
- Wzajemnie panno Abramowicz. Patrick
wiele dobrego mi o pani opowiadał. A muszę przyznać, że jego zdanie cenię
bardziej niż swoje - zaśmiał się chrapliwie.
Uniosłam z niedowierzaniem brew spoglądając
pytająco na prezesa. W odpowiedzi wzruszył ramionami, uśmiechnął się szelmowsko,
jak to miał w zwyczaju. Oparł głowę na dłoni, którą oparł swobodnie na oparciu
kanapy. Pociągnął wolno łyk koniaku po czym odstawił lampkę na stolik
zahaczając przypadkowo swoją dłonią o moją. Odruchowo ją cofnęłam jednak moje
ciało ogarnęło przyjemne uczucie ciepła.
Podszedł do nas kelner, profesor Meindert
poprosił o whisky.
- Panno Abramowicz, Patrick przedstawił
mi pani sylwetkę naukową, przeglądałem pani pracę magisterską. Pani śmiałe
koncepcje zaadaptowania naszego eksperymentalnego układu grafenowego w życie
rokują naprawdę dobrze. Od dawna szukaliśmy kogoś zdolnego, z nieukrywaną pasją,
kogoś, kto rozumie, że grafen to przyszłość i to nie tylko w energetyce
słonecznej, ale... - zawiesił głos gdyż do stolika podszedł kelner.
- Ale w produkcji tranzystorów, ekranów
dotykowych, gdzie wyprze toksyczny i niebezpieczny dla środowiska tlenek
cynowo-indowy, atramentu, który pozwoli drukować elastyczne ale trwałe
materiały... - kontynuowałam.
Panowie wymienili znaczące uśmiechy.
- No więc, co powie pani na współpracę z
nami? Posiadanie kogoś o pani zainteresowaniach i nieskrywanym zapałem w naszym
szeregach byłoby dla nas prawdziwym zaszczytem.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz