niedziela, 19 stycznia 2014

Rozdział VI



Tydzień minął zaskakująco szybko.
Praca w biurze nad realizacją bieżących zadań pochłaniała całą moją uwagę. Starałam zrehabilitować się za nieudany początek tygodnia na tyle na ile to było możliwe i dawałam z siebie wszystko. Próbowałam również nie wchodzić niepotrzebnie w drogę dyrektor Braun. Niepotrzebne scysje i nieporozumienia nie były mi potrzebne. Świadomie zrezygnowałam więc z wyjść na lunch, zostawałam po godzinach.
Po pracy szukałam nowego lokum co kosztowało mnie również sporo energii i nie było prostym zadaniem. Skontaktowałam się z dwoma biurami pośredniczącymi w obrocie nieruchomościami. Jasno i rzeczowo określiłam czego szukam: w miarę nowoczesnego, widnego lecz niedużego mieszkania. Dwa lub trzy pokoje, z niewielkim tarasem, ewentualnie balkonem, w spokojnej okolicy.
Pośrednicy czynili niemałe podchody próbując sprzedać mi cokolwiek. Drażniące podejście maklerów do kwestii sprzedaży nieruchomości mnie deprymowało. Uparłam się jednak, że postawię na swoim i będę tak długo szukać aż znajdę coś, co przypadnie mi do gustu. Nawet jeśli miałoby to trwać dłużej niż przypuszczałam. Jeśli miałam już inwestować w nieruchomość, która od A do Z miała być tylko i wyłącznie moja, dodatkowo jeśli jej zakup po części miał być wsparty sporym kredytem mieszkaniowym, to musiałam mieć pewność, że kupię lokum, które rzeczywiście spełni moje wymagania.
W czwartek udało mi się obejrzeć dwie propozycje mieszkania, jakie przygotowali dla mnie pośrednicy. Jedyne godne jakiejkolwiek uwagi.
Stara kamienica przy Berliner Strasse, w mało zachwycającej dzielnicy Műlheim od razu mi się nie spodobała. Ruchliwa ulica, turecka knajpka na parterze oraz sąsiedztwo torów mnie nie przekonały.  Mieszkanie wprawdzie nie było najgorsze, klimatyczne poddasze przerobione na nowoczesny loft miało swój urok. Jednak nie było chyba do końca tym czego szukałam.
Druga propozycja była zwyczajnym mieszkaniem w zabudowie szeregowej, które mieściło się na Rőmerstrasse, w dzielnicy Rodenkirchen. Otoczenie mnie zachwyciło, bliskość lasu, niezmierzone połacie zieleni, spory taras z ogrodem. Tak mogłabym mieszkać. Mogłabym, gdyby nie spora odległość do centrum gdzie pracowałam oraz stare mieszkanie, które prosiło o generalny remont. Finansowo nie mogłam sobie pozwolić na takie szaleństwo.
Prócz błądzenia po omacku w gąszczu rynku nieruchomościowego cały czas próbowałam odnaleźć się w nowej i nieznanej mi roli singielki z odzysku. A to niestety nie było proste zadanie.
Opustoszałe półki, na których stały niegdyś książki płyty CD Marka, pusta szafka w łazience czy brak męskich ubrań w sypialni były jasnym dowodem na to, że byłam sama. Mimo iż była to moja, niewymuszona decyzja, nie potrafiłam do końca jej przetrawić. Tak, jakbym musiała zmagać się z wybitnie ciężkostrawnym lekarstwem, które w dalekiej perspektywie miało mnie uleczyć. Czy jednak jakikolwiek specyfik daje taką gwarancję? Tego nie mogłam być pewna. Ta myśl powodowała, że targały mną nadal sprzeczne uczucia. Nie chciałam rozdrapywać jeszcze niezabliźnionych ran, niemniej jednak, leżąc wieczorem w zimnym łóżku zastanawiałam się czy decyzja jaką podjęłam była słuszna. Klamka zapadła a ja musiałam nauczyć się żyć na nowo.
Musiałam jakoś wykształcić w sobie nowy schemat dnia z nadzieją, że nie będzie to samotna wegetacja. Otuchy dodawało mi zapewnienie mojego mentora jogi, że czasem, tak jak w przypadku krzaku róży, potrzeba radykalnych cięć. Tylko wtedy kwiat ma szansę na pełen rozkwit.
W miedzy czasie odebrałam maila z portalu "Swinging with Tantra" informującego o szczegółach zapisania się na poszczególne kursy łącznie z cennikiem. Ceny nie były wygórowane. Mimo iż powinnam zacisnąć pasa, co było spowodowane przymusową zmianą mieszkania, postanowiłam zapisać się na najbliższą sesję. Wpłaciłam więc zaliczkę i oczekiwałam na maila potwierdzającego przyjęcie mnie na szkolenie oraz szczegółowy plan zajęć.
Nadzieja tkwiła również w propozycji Patricka Hackfortha. Wir pracy i nowych wezwań mógł być początkiem czegoś nowego, twórczego a zarazem pożytecznego. Zapracowany umysł nie dopuszcza do głosu serca.
Od naszego wtorkowego śniadania nie widziałam go w biurze. Nie kontaktował się również ze mną telefonicznie.
Było już późnie piątkowe popołudnie, powoli kończyłam odpisywać na zaległą korespondencję Kathariny. Moje myśli zaczęły krążyć wokół zbliżającego się weekendu. Nadal nic nie wiedziałam o szczegółach konferencji na którą mnie zaprosił prezes. W głowie zapaliła mi się czerwona lampka sugerująca, że pewnie się rozmyślił lub służbowe sprawy zatrzymały go gdzieś w świecie i zwyczajnie zapomniał o rzuconej na wiatr propozycji.
Powkładałam listy do teczki Kathariny, zamknęłam komputer, przejrzałam się w lusterku poprawiając machinalnie makijaż, odruchowo psiknęłam w powietrze perfumy, spakowałam torebkę i zamknęłam swój gabinet. Teczkę zaniosłam do pokoju dyrektorki.
Biuro było już puste. Wyłączyłam więc resztę świateł, wyszłam na opustoszały korytarz i windą zjechałam na parter. Andrea jeszcze stała za pulpitem. Machnęła do mnie z uśmiechem ręką na pożegnanie. Uśmiechnęłam się do niej w przelocie życząc udanego weekendu i skierowałam się do wyjścia. Obiecałam sobie, ze przyszłym tygodniu koniecznie musimy się spotkać.
Mimo iż pogoda była iście wiosenna, szybko skierowałam się w stronę postoju taksówek. Nie chciałam tracić czasu na podróż tramwajem. Postanowiłam odwiedzić jeszcze Instytut Jogi i Zdrowia w dzielnicy Neustadt. Miałam wykupiony miesięczny karnet na zajęcia z vinyasa jogi. Zajęcia bardzo mnie odprężały i wyciszały. Teraz szczególnie były mi potrzebne, nie chciałam więc z nich rezygnować. Właśnie skręcałam w stronę postoju taksówek kiedy usłyszałam za sobą klakson samochodu. Zaciekawiona odwróciłam głowę.
Czarny Land Rover stał przy krawężniku prowokacyjnie odbijając światło zachodzącego słońca i pierwszych zapalonych latarni ulicznych. Drzwi od strony kierowcy otworzyły się. Wysiadł z nich szofer, którego miałam okazję poznać we wtorkowy poranek. Powitał mnie skinieniem głowy. Uchylił tylne drzwi i gestem dłoni zaprosił mnie do środka.
Absurdalność tej sytuacji mnie rozzłościła. Był piątkowy wieczór. Prawie weekend. Miałam swoje plany, z których nie chciałam rezygnować. Czułam się niemal jak ofiara porwania.
Zawahałam się. Mimowolnie rozejrzałam się wokół siebie, jakby szukając ratunku. Nieliczni spacerowicze szwendali się ulicą. Zakochana para nastolatków trzymająca się mocno za rękę. Przypadkowy hipster w niebotycznie dużych okularach, ze skrętem w dłoni. Przygarbiony staruszek wyprowadzający swojego beagle’a na spacer. Zaaferowany rozmową telefoniczną biznesmen przebiegający szybko przez pasy dla pieszych.
Nikt jednak nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Każdy pochłonięty swoimi sprawami, żyjący swoim życiem. Nie mogłam mieć im tego za złe. Byłam częścią otoczenia tak samo jak i oni.
Powiedziałam prezesowi A, musiałam odważyć się powiedzieć B, nawet jeśli miałoby to opierać się tylko i wyłącznie na jego zasadach. Zerknęłam ze zrezygnowaniem na czarny samochód, który pysznie górował na pozostałymi pojazdami zaparkowanymi obok. Otwarte drzwi zachęcały abym wsiadła.
Jakby zaproszenie na konferencję nie mogło odbyć się w bardziej konwencjonalny sposób, żachnęłam się. Gra Patricka Hackfortha może i była zabawna, ale na dłuższą metę męcząca. Czułam się jak marionetka, którą w najmniej oczekującym momencie pociąga za sznurki. Nie chciałam być pionkiem w jego dziwnej grze. Może robił to z przymrużeniem oka, może taki miał charakter, niemniej jednak czułam się, jakby momentami decydował za mnie. Mimo wszystko było to ekscytujące uczucie.
- Ja rozumiem, że to co dobre każe na siebie czekać, mademoiselle Laura… - moje rozmyślania zostały przerwane, gdyż głowa prezesa wyłoniła się z samochodu, – ale wszystko ma swoje granice – dodał uśmiechając się łobuzersko w moim kierunku.
- Bonsoir monsieur – odpowiedziałam usilnie starając się ukryć zdenerwowanie. Bądź co bądź obiecałam mu, że w weekend będę do jego dyspozycji, a piątkowy wieczór już chyba wliczał się w weekend.
- Zapraszam – powiedział wyskakując z samochodu. Jego wygląd mnie onieśmielił. Swobodna elegancja jaką prezentował mimowolnie pozbawiała mnie pewności siebie. Miał na sobie ciemno stalowy garnitur. Nie założył pod spód jednak koszuli a obcisłą, dopasowaną czarną koszulkę, która prowokacyjnie opinała jego ciało. Włosy miał spięte w koński ogon, na nosie okulary, te same, w których występował na konferencji w RenCol. Na ręce błysnął sporych rozmiarów złoty zegarek. Mimo szczerych chęci nie zdołałam odwrócić od niego wzroku. Bez wątpienia był niezwykle atrakcyjnym mężczyzną. Zadbany lecz nie metroseksualny. Męski, naturalny.
Uwodzicielski. 
Nadal przytrzymywał drzwi. Nie pozostało mi nic innego jak wsiąść.
Białe wnętrze samochodu tonęło w subtelnym świetle samochodowych utensyliów. Usiadłam na wygodnej kanapie, aczkolwiek nie czułam się swobodnie. Zapięłam pasy. Byłam spięta. Odetchnęłam głęboko starając się zacząć trzeźwo myśleć.
- Hotel Dorint, Pascal – rzucił w stronę kierowcy siadając obok mnie. Moją twarz owinęła pełna, ciepła nuta drzewa cedrowego i paczuli. Delikatny lecz męski, zapach przyjemnie drażnił mój zmysł powonienia.
- Panie prezesie, nie wiem czy zdaje pan sobie sprawę, ale jestem umówiona – zaczęłam.
- Owszem – uśmiechnął się. – Ze mną.
Samochód sunął po kolońskich ulicach zatapiających się coraz bardziej w wieczornym mroku. Miasto zaczynało wchodzić w tryb nocnego życia. Typowe dla wielkomiejskiego stylu neony rozbłyskiwały, chodniki pustoszały, ustępując miejsca nocnym markom i imprezowiczom. Biznesowe życie spowalniało dając zielone światło szukającym wieczorowej rozrywki.
- Mam zajęcia z jogi – upierałam się chociaż doskonale zdawałam sobie sprawę, że moje wyjaśnienie jest infantylne i nie na miejscu. Czułam się zagubiona, zgodziłam się wprawdzie na weekendową konferencję i współpracę z docentem, jednak sposób w jaki mnie w to angażował był nieco zuchwały i ekscentryczny, znacząco odbiegający od ogólno przyjętych standardów.
Uniósł brwi.
- „Nie ma większej pułapki niż iluzja, większej mocy niż joga, większego przyjaciela niż wiedza ani większego wroga niż duma”. Tak mówi sanskryt, skupmy się więc na wiedzy, dumę schowajmy do kieszeni a joga nie zając... Chociaż czasem bywa przydatna – mrugnął do mnie okiem, tak jak miał to w zwyczaju.
Spojrzałam na niego badawczo próbując zrozumieć, co ma na myśli. I skąd taka znajomość sanskrytu? Jego smukła sylwetka i zgrabne ruchy zdradzały, że sam mógł praktykować asany.
- Czy wieczór w dobrym towarzystwie będzie wystarczającym zadośćuczynieniem za opuszczone zajęcia? – dodał przyglądając mi się badawczym wzrokiem.
- Liczę na to, panie prezesie.

***

            Harry’s New York był barem hotelu Dorint. Nastrojowe światło spływało na bistro ciepłym strumieniem, delikatnie oświetlając okrągłe stoliki do których dostawiono nowoczesne skórzane kanapy i fotele. Usiadłam na jednej z sof w kącie kameralnej sali. Widok miałam na długi, oświetlony intensywnym, żółtym światłem bufet przy którym stał szereg krzeseł barowych. Wyrafinowane podświetlenie padało na liczne butelki, co było jedyną ozdobą pomieszczenia. Z głośników sączyła się muzyka w stylu lounge music, idealnie dopasowana do tego stylowego miejsca. Nie zagłuszała intymnego klimatu wnętrza, subtelnie go tylko podkreślała.
Prezes zajął miejsce naprzeciw. Nie byłam zachwycona, że nie uprzedził dokąd mnie zabiera. Ołówkowa czarna spódnica oraz kremowa jedwabna bluzka jakie miałam na sobie przez cały dzień pobytu w biurze nie była najodpowiedniejszym strojem na takie wyjście.
- Panie prezesie… - zaczęłam kiedy cisza między nami się przedłużała. Moje ego krzyczało domagając się słowa wyjaśnienia. W mojej głowie pojawiło się przykre odczucie déjà vu. Wtorkowe śniadanie odbywało się w podobnych okolicznościach.
 Wzrok miał skupiony. Był skoncentrowany, lecz wydawał się przy tym być zrelaksowany. Rzucił w moim kierunku leniwy uśmiech, wolnym gestem odebrał karty od kelnera. Podał mi jedną w milczeniu.
            Chciałam krzyczeć, ewentualnie uciec i nigdy nie wracać. Z drugiej jednak strony chciałam usłyszeć co ma do powiedzenia. Zależało mi przecież na jutrzejszej konferencji i dalekosiężnych planach jakie mi przedstawił we wtorek.
Nigdy nie czułam się w taki kuriozalny sposób usidlona.
Zaczęłam zdawać sobie sprawę, że oczarował mnie nie tylko niewątpliwą erudycją, lecz również magnetyczną aurą przystojnego dżentelmena. Musiał być tego świadomy. Przełknęłam powoli ślinę. Świadomość tego faktu była druzgocząca. Ale również podniecająca.
- Czego się pani napije? – zapytał patrząc na mnie wnikliwie.
- Poproszę koniak – odparłam bez zastanowienia nie spoglądając nawet do grubej karty drinków. Zdecydowanie potrzebowałam czegoś mocniejszego.
- Interesujący wybór – przyznał podnoszą brew w geście uznania. – W takim razie poproszę dwa razy Rémy Martin XO – zwrócił się do kelnera. Nieźle, pomyślałam, wybrał alkohol z wyższej półki.
- Prezesie… - kiedy po dłuższej chwili dziwnego milczenia ponowiłam próbę konwersacji, kelner zjawił się z grawerowaną, okrągłą butelką. Postawił przed nami dwie lampki, odkorkował alkohol i zdecydowanym ruchem nalał do kieliszków mahoniowego płynu. W świetle zapalonej świecy na stoliku, napój rzucał czarowne, żywiołowe refleksy.
– Niniejsze spotkanie nie wpisuje się chyba w ramy konferencji energetycznej, czyżbym była w błędzie? – dokończyłam zdanie. Objęłam z namaszczeniem lampkę koniaku, delikatnie, okrężnym ruchem wprawiłam go w ruch. Ciemno bursztynowy napój majestatycznie zakręcił się w naczyniu. Aromatyczne bogactwo podanego trunku zachwycało. Wyczułam silną nutę jaśminową, może irysową, która stopniowo przemieniała się w zapach rodzynek i suszonych fig. Aromat cynamonu wieńczył dzieło. Urzekający, pełny bukiet. Zbliżyłam kieliszek do ust robiąc mały łyk. Ogarnęło mnie błogie uczucie ciepła i miękkości, przyjemnie długie, sycące. Trunek smakował wyśmienicie, nawet jeśli smakowany był na pusty żołądek.
Prezes nadal przyglądał mi się bez słowa. Nieodgadnione, głębokie, świdrujące mnie na wylot spojrzenie wzbogacone subtelnym uśmiechem. Dziwna forma spotykania się z pracownicą. Sytuacja zaczęła mnie bawić. Forma spotkań jakie aranżował była komiczna. Spojrzałam na niego obiecując sobie, że już się nie odezwę, nawet jeśli mielibyśmy tak przesiedzieć do rana.
- Nie przestaje mnie pani zadziwiać, mademoiselle Laura – przerwał chwilę milczenia. – Mało kto wie jak smakować arystokratę wśród alkoholi. – Sięgnął po swój kieliszek i z namaszczeniem nim zakręcił. Pochylił się  w jego kierunku, z przymrużonymi oczyma delektował się bukietem trunku.
- Taka moja mała dewiacja. - Tym razem ja mrugnęłam do niego okiem.
Uśmiechnął się szczerze ubawiony i rozsiadł wygodniej w fotelu.
- Przyznam szczerze, że czas spędzany z panią jest niezwykłym doświadczeniem, nigdy nie wiem czym mnie pani zaskoczy.
- Zawsze do usług - odpowiedziałam żartobliwie. Sięgnęłam po kieliszek i upiłam kolejny łyk alkoholu. Przyjemnie drażnił gardło. Zaczęłam się rozluźniać.
- Proszę nie rzucać słów na wiatr. Jestem wymagający... - Jego oczy zabłysnęły. - Pod każdym z możliwych względów - dodał poważnie.
- Trafił swój na swego, panie docencie. Dlatego też może pokusi się pan o słowo wyjaśnienia dlaczego tutaj jesteśmy - uśmiechnęłam się. Ja też w tej grze miałam prawo rozdawać karty.
- Cóż warte jest jakiekolwiek wyjaśnienie w obliczu mile spędzonego czasu, w klimatycznym miejscu, w dobrym towarzystwie, mademoiselle.
- Rozumiem, że mówi tutaj pan o Rémy Martin? - zażartowałam. Powoli zaczynałam tracić nadzieję, że czegokolwiek się dzisiaj dowiem. Taka konwersacja mogła trwać do rana. Spojrzałam wymownie na zegarek. Moje zajęcia z jogi właśnie się zaczynały. A ja zamiast ładować baterie pozytywną energią siedziałam w hotelowym barze i prowadziłam niedorzeczną rozmowę łudząc się, że przejdziemy w końcu do jej sedna.
- Rémy Martin będzie musiał mi wybaczyć, ale nie gustuję w mężczyznach, nawet jeśli produkują tak szlachetne alkohole jak ten. - Objął kieliszek dłonią i ponownie nim potrząsnął. Zbliżył nos w kierunku alkoholu, wzrok jednak podniósł znad kieliszka w moim kierunku i spojrzał mi filuternie w oczy.
Speszyłam się. Lubiłam tego typu żarty, ale według mojego odczucia, nasze słowne potyczki znowu zaczęły dryfować niebezpiecznie blisko flirtu. Moje ego było mile połechtane. Świadomość, że mogę się podobać komuś takiemu jak prezes mi się podobała, jednak zaczęłam się zastanawiać dokąd może to nas zaprowadzić.
- Witaj Patricku. - Nasza niedorzeczna wymiana zdań przerwana została nadejściem postawnego mężczyzny który wyczekująco stanął przy naszym stoliku.
- Arthur, niezmiernie cieszę się, że jesteś. - Prezes wstał i uścisnął serdecznie jego dłoń. - Arthurze, to jest panna Laura Abramowicz o której ci wspominałem. Panno Abramowicz, to profesor Arthur Meindert, mój nieoceniony współpracownik w Instytucie Energetyki w MIT.
Oszołomiona wstałam i podałam mu dłoń. Jego nazwisko nie było mi obce. Wielokrotnie cytowałam jego artykuły i książki w swoich pracach naukowych.
Był wysokim, eleganckim mężczyzną w sile wieku. Przydługie, bujne ciemne włosy okalały jego kanciastą twarz, tworząc symbiotyczną całość z zapuszczoną brodą. Nieduże ciemne oczy przyjaźnie się uśmiechały. Ubrany był w jasno brązowe sztruksowe spodnie, lekki, rubinowy sweter spod którego wyłaniała się kraciasta koszula. Od razu wzbudził we mnie sympatię.
- Niezmiernie mi miło pana poznać, profesorze - przyznałam szczerze. Usiadłam z brzegu kanapy robiąc miejsce. Jednak zamiast profesora, to Patrick Hackforth usiadł obok mnie. Profesor zajął jego miejsce na fotelu.
- Wzajemnie panno Abramowicz. Patrick wiele dobrego mi o pani opowiadał. A muszę przyznać, że jego zdanie cenię bardziej niż swoje - zaśmiał się chrapliwie.
Uniosłam z niedowierzaniem brew spoglądając pytająco na prezesa. W odpowiedzi wzruszył ramionami, uśmiechnął się szelmowsko, jak to miał w zwyczaju. Oparł głowę na dłoni, którą oparł swobodnie na oparciu kanapy. Pociągnął wolno łyk koniaku po czym odstawił lampkę na stolik zahaczając przypadkowo swoją dłonią o moją. Odruchowo ją cofnęłam jednak moje ciało ogarnęło przyjemne uczucie ciepła.
Podszedł do nas kelner, profesor Meindert poprosił o whisky.
- Panno Abramowicz, Patrick przedstawił mi pani sylwetkę naukową, przeglądałem pani pracę magisterską. Pani śmiałe koncepcje zaadaptowania naszego eksperymentalnego układu grafenowego w życie rokują naprawdę dobrze. Od dawna szukaliśmy kogoś zdolnego, z nieukrywaną pasją, kogoś, kto rozumie, że grafen to przyszłość i to nie tylko w energetyce słonecznej, ale... - zawiesił głos gdyż do stolika podszedł kelner.
- Ale w produkcji tranzystorów, ekranów dotykowych, gdzie wyprze toksyczny i niebezpieczny dla środowiska tlenek cynowo-indowy, atramentu, który pozwoli drukować elastyczne ale trwałe materiały... - kontynuowałam.
Panowie wymienili znaczące uśmiechy.
- No więc, co powie pani na współpracę z nami? Posiadanie kogoś o pani zainteresowaniach i nieskrywanym zapałem w naszym szeregach byłoby dla nas prawdziwym zaszczytem.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz