niedziela, 5 stycznia 2014

Rozdział IV



ROZDZIAŁ IV                    

            Natrętny budzik obudził mnie następnego dnia o szóstej rano. Nadal z zamkniętymi oczami starałam sobie uświadomić jak dotarłam do własnego mieszkania i jak wylądowałam w swoim łóżku. Strzępkami wspomnień z wczorajszego dnia uzmysłowiłam sobie, że chyba Anna wepchała mnie do taksówki, która zawiozła mnie na miejsce. Jakoś musiałam doturlać się do łóżka. Zmarszczyłam brwi powoli otwierając oczy.  Szczypały niemiłosiernie. Cholera… nie zmyłam makijażu. Ubrania raczej też nie zmieniłam, bo nadal leżałam w białej bluzce. Widząc się w tak fatalnym stanie stwierdziłam, że to nawet dobrze, że w pobliżu nie ma Marka ani nikogo innego. Nie wyglądałam najkorzystniej. Ospale usiadłam na brzegu łóżka. Głowa niemiłosiernie mi ciążyła. Wypiłam wczoraj zdecydowanie o jeden kieliszek za dużo. Ogarnęłam wzrokiem sypialnię co nie wpłynęło dobrze na moje i tak nie najlepsze już samopoczucie.
Pomieszczenie było prawie puste. Szereg żaluzjowych szaf umieszczonych na jednej ze ścian zdradzał fakt, iż Marek na dobre się wyprowadził. Niektóre drzwiczki były pootwierane, inne niestarannie zamknięte. Puste wieszaki po ubraniach niedbale wałęsały się na ziemi, kilka moich garsonek niechlujnie walało się na stojącym obok wiklinowym fotelu.
Przełknęłam głośno ślinę. Przed sobą miałam namacalny dowód wyprowadzki mojego długoletniego partnera. Starałam się nie myśleć teraz o fakcie iż rzeczywiście zostałam sama. Przeszłam do salonu połączonego z aneksem kuchennym. Włączyłam głośno muzykę, z nadzieją, że mnie rozbudzi. Z głośników rozległ się Ultravox i piosenka „Live”, która powinna mnie podnieść na duchu. Słowa „Don’t you know, you’ll learn to live again” napawały optymizmem, jednak czułam się zbyt zmęczona aby to docenić. Włączyłam ekspres do kawy i udałam się do łazienki.
Odkręciłam kran z gorącą wodą, do wanny wlałam ulubiony olejek o zapachu piżma i jaśminu. Gorąca kąpiel w dużej ilości piany powinna mi dobrze zrobić. Starłam resztki wczorajszego makijażu. Pomieszczenie zaczęło wypełniać się parą oraz kojącym, zmysłowym zapachem. Zaczęłam się czuć lepiej. Zdjęłam ubranie i wyłożyłam się wygodnie w wannie zanurzając się w ciepłej wodzie aż po szyję. Chwila relaksu przed całym dniem w korporacji na pewno się przyda. Zaczęłam w głowie analizować plan zajęć na dzisiejszy dzień. Spochmurniałam, kiedy przypomniało mi się iż prezes Hachforth zaprosił mnie na lunch na którym zamierzał mi przedstawić ofertę na weekend. Gdybym się zgodziła, musiałabym odwołać zaplanowane spotkanie z Danielem. Zresztą, nie wiem czy był sens w ogóle się z nim spotykać i porządkować mieszkanie skoro Marek zamierzał go sprzedać. Powinnam chyba zacząć sobie szukać nowego, mniejszego lokum. Poza tym intrygowała mnie postać prezesa. Ciekawe do czego byłam mu potrzebna i to w dodatku w weekend?  Uważałam to za arcydziwne. Wszystkiego pewnie dowiem się później.
Mój umysł zaprzątnęła również myśl zasiana w nocy przez Annę, dotycząca założenia profilu na jakimś portalu w poszukiwaniu bratniej duszy, osoby z którą niezobowiązująco można by było porozmawiać lub wyjść na jakąś imprezę po której można by było niewiążąco wylądować w łóżku. Uwikłana w zaborczy związek z Markiem, nigdy nie miałam sposobności tak naprawdę skorzystać z życia i nie korzystałam z tego rodzaju usług. Może warto by było spróbować?
Z dziwnym podekscytowaniem i mieszanymi uczuciami wyszłam z wanny. Mokre włosy owinęłam szczelnie ręcznikiem a na siebie zarzuciłam szlafrok. Przeszłam do sypialni starając się w bałaganie zostawionym przez Marka znaleźć coś rozsądnego do ubrania. Wyszperałam szarą melanżową sukienkę – princeskę. Jej uszyta z koła, szeroka spódnica była bardzo dziewczęca. Aby nie wyglądać zbyt naiwnie i głupiutko, dobrałam do niej czarne lakierowane szpilki na solidnym obcasie oraz klasyczną białą apaszkę w czerwone retro wzory przedstawiające zegary rodem z obrazu Salvadora Dalego. Gawroszka miała czarną lamówkę, która idealnie nawiązywała do koloru butów.
Wysuszyłam i wyprostowałam włosy. Nałożyłam delikatny cień na oczy i rozpyliłam w powietrze perfumy pozwalając aby ich delikatna mgiełka osiadła mi na włosach. Jedyne co było mi jeszcze potrzebne do pełni szczęścia to spory kubek kawy i tabletka od bólu głowy. Usiadłam więc przy barku w kuchni. Głęboki aromat kawy unosił się w powietrzu, z głośników rozległ się znajomy głos Freddiego Mercury’ego, który zawodził coś o tym aby nie tracić głowy.
- Tak… powinnam była cię posłuchać wczoraj Freddy, przynajmniej dziś bym tak nie cierpiała... - mruknęłam w stronę odtwarzacza CD.
Właśnie sięgałam po aspirynę, kiedy usłyszałam dźwięk przychodzącego SMSa. Pewnie Anna z pytaniem czy dam radę zjawić się w pracy, domyśliłam się otwierając wiadomość.

Ma pani ochotę na śniadanie w doborowym towarzystwie, mademoiselle Laura?
Odebrano: 06:50:14 Data: 14 maja 2013 r. Od: +1 50 307 512

            Patrząc na wyświetlacz smartfona o mały włos nie wylałam kawy na blat. Przeczesałam ręką włosy i z niedowierzaniem jeszcze raz sprawdziłam czy dobrze widzę. Stukając nerwowo paznokciami w wyświetlacz zastanawiałam co odpisać i czy w ogóle odpowiadać na tę wiadomość. W sumie… chyba nie bardzo miałam wybór. Moje plany tak czy owak musiały uwzględniać dzisiejsze spotkanie z prezesem. Nie bardzo rozumiałam dlaczego Patrick Hackforth zmienił plany i chciał zabrać mnie na śniadanie. Domyśliłam się, że pewnie coś mu wypadło w porze lunchu. Szybko wystukałam więc krótką odpowiedź: Nie wypada odmawiać nowo powołanym Prezesom. Duszkiem dopiłam kawę starając się nie stresować zarówno zmianą planów jak i samym faktem spotkania z nowym przełożonym.
            Kiedy szybko naciągałam na siebie czarny trencz zamartwiając się czy na czas dobiegnę na przystanek tramwajowy, telefon ponownie zawibrował informując o nadejściu kolejnego SMSa.

            Trafna odpowiedź, Mademoiselle Laura, mój szofer czeka pod Pani blokiem.
Odebrano: 07:06:45 Data: 14 maja 2013 r. Od: +1 50 307 512

Wytrzeszczyłam oczy ze zdumienia. Podbiegłam do salonowego okna, z którego widok wychodził na Venloer Strasse. Pod budynkiem stał czarny Range Rover, którego już chyba miałam okazję zobaczyć dzień wcześniej pod korporacją. Serce załomotało mi w piersi a w głowie pojawiło się pytanie skąd prezes wiedział gdzie mieszkam i po co zadał sobie tyle trudu aby tę informację zdobyć. Klakson samochodu dochodzący przerwał moje rozmyślania zmuszając mnie do pośpiesznego opuszczenia mieszkania. W przelocie wyłączyłam muzykę, kubek włożyłam do zmywarki, poprawiłam włosy i wyszłam z mieszkania szybko zbiegając po schodach.

***

Karoseria luksusowego, hybrydowego SUV’a  przyjemnie lśniła w promieniach słońca. Jego wysokie nadwozie wyróżniało się spośród kilku osobowych aut zaparkowanych obok, nie tylko ekstrawagancją ale i agresywnością. Stanęłam przed samochodem zastanawiając się czy rzeczywiście powinnam do niego wsiąść. Zanim zrobiłam cokolwiek jego kierowca wysiadł.
- Mademoiselle Abramowicz? – zapytał otwierając mi tylne drzwi pojazdu zachęcając abym wsiadła.
Ten ciemnoskóry, około czterdziestoletni mężczyzna ubrany był w niezwykle elegancki czarny garnitur. Biała koszula przyozdobiona była bordowym krawatem. Na rękach nosił białe rękawiczki. Czarne włosy miał bardzo krótko przystrzyżone. Jego twarz, prócz chłodnego profesjonalizmu nie zdradzała najmniejszych emocji.
Spojrzałam jeszcze raz z niedowierzaniem na samochód oraz na jego kierowcę, wzruszyłam bezradnie ramionami po czym z lekkim ociąganiem wsiadłam do środka. Drzwi się za mną zamknęły a oczom ukazało się wyłożone białą skórą wnętrze. Jego nowoczesna stylistyka zapierała dech w piersiach. Usiadłam niepewnie na tylnym fotelu miękko się weń zapadając. Po chwili wahania zapięłam pasy. Samochód cicho ruszył. Nie zważając na nowoczesne wnętrze pojazdu starałam skupić myśli na trasie, z której wynikało iż jedziemy w stronę centrum, w stronę RenCol. Nie przejechaliśmy jednak na drugą stronę Renu. Ku mojemu zdumieniu szofer skręcił w stronę Heumarkt i skierował samochód w Pipinstrasse. Przy hotelu Dorint, który na tle pozostałej architektury wyróżniał się żywo różowym kolorem elewacji zjechał w podziemne garaże. Przy wjeździe pobrał bilet parkingowy po czym wjechał głębiej i zajął jedno z miejsc. Już miałam prosić o wyjaśnienie, kiedy zatrzymał samochód i pomógł mi z niego wysiąść.
Popatrzyłam na niego pytająco. Byłam przekonana, że jedziemy do firmy i to tam spotkam się z prezesem.
            - Monsieur Hackforth udzieli pani wszystkich wyjaśnień – odparł szofer widząc moją pełną zagubienia minę. Dłonią wskazał abym poszła przed nim w stronę wind.
W milczeniu wjechaliśmy na parter hotelu. Minąwszy recepcję zasugerował abym weszła do sali nad którą widniała elegancka tabliczka „Faveo”. Sam został przy drzwiach. Rozejrzałam się zdezorientowana po sporym pomieszczeniu. Restauracja była urządzona gustownie, jak przystało na tego pokroju hotel. Eleganckie ściany w kolorze kawy z mlekiem oraz mlecznej czekolady ozdobione były gdzieniegdzie obszernymi lustrami. Niski, podwieszany sufit zapewniał intymne światło. Sala wypełniona była gustownymi stolikami w kolorze drewna wenge przy których stały dopasowane krzesła w identycznej tonacji. Stoły nakryte były białymi obrusami, na których stała elegancka zastawa. Z niewidocznych głośników sączyła się nastrojowa, chilloutowa muzyka zapewniająca gościom intymną atmosferę.
Rozejrzałam się po pomieszczeniu w poszukiwaniu Patricka Hackfortha. Restauracja była względnie pusta, prezesa nie dostrzegłam.
- Mademoiselle Laura… - usłyszałam za sobą niski, aksamitny głos. – Bardzo mi miło, że przystała pani na moją propozycję – dodał dystyngowanie.
Odwróciłam się zaskoczona. Za mną stał prezes patrząc na mnie przenikliwym wzrokiem. Jego aparycja zapierała dech w piersiach. Idealnie dopasowane czarne jeansy, czarny sweter z dekoltem w serek spod którego wyłaniała się nie do końca dopięta biała koszula idealnie pasowały do jego odrobinę zadziornego stylu. Ręce miał swobodnie włożone w kieszenie, jednym ramieniem opierał się nonszalancko o framugę wejścia.
- Nie ukrywam, że pana propozycje są … - szukałam odpowiedniego słowa starając się wyczytać z jego spojrzenia o co w ogóle chodzi w tym zagadkowym spotkaniu.
- Zaskakujące? – podpowiedział. – Pani pozwoli?  - dodał wyciągając rękę i oczekując abym zdjęła swój trencz. Z chęcią to uczyniłam. Wziął płaszcz i odwiesił go na wieszak. Ręką, w geście zaproszenia wskazał na wnętrze restauracji. Kiwnęłam więc głową i ruszyłam we wskazanym kierunku. W drodze do stolika w głębi pomieszczenia Patrick skinął na kelnera dając mu do zrozumienia aby się nami zajął.
Usiedliśmy w kącie sali, przy zarezerwowanym stoliku, z dala od pozostałych, nielicznych gości. Odłożyłam torebkę z boku skórzanego fotela.
Stół nakryty był dla dwóch osób, na środku, w minimalistycznym białym wazoniku majaczyła samotna liliowa kalia. Kelner przyniósł gotowe zestawy śniadaniowe: koszyczek z pieczywem, paterę z wędlinami oraz serami, dwa dzbanki ze świeżo wyciskanymi sokami, dzbanek kawy.
Spojrzałam pytająco na swego prawie szefa domagając się jakiegoś wyjaśnienia. Wspólne śniadanie we wtorkowy poranek nie wpisywało się w standardowy, korporacyjny kodeks pracy. Zdążyłam już z resztą zauważyć, że osoba prezesa też się weń nie wpisywała. Objęcie przez niego korporacyjnej władzy oznaczało chyba przewrót w dotychczasowych sztywnych ramach obowiązujących w RenColl.
- Panie prezesie… - zaczęłam. – Proszę mi powiedzieć, że to spotkanie jest warte reprymendy jaką otrzymam zaraz po powrocie do pracy od pani dyrektor Brown.  Nie należy do osób, które tolerują spóźnienia.
- Jak zwykle wyszukany humor się pani trzyma, mademoiselle Laura – uśmiechnął się enigmatycznie. - Kawy? – dodał unosząc zachęcająco dzbanek.
- Tak, poproszę – skinęłam głową nadal wyczekująco spoglądając na Patricka Hackfortha.
Zaczynałam się robić coraz bardziej podirytowana. Lubiłam jasne i klarowne sytuacje, pragnęłam dowiedzieć po co cała ta szopka z szoferem, śniadaniem, SMSami. Jeśli to ma być początek firmowego flirtu, który i tak zakończy się moim wypowiedzeniem, to wolałam od razu mieć możliwość wyjścia drzwiami ewakuacyjnymi.
- Proszę się poczęstować – prezes nadal nie przechodził do sedna sprawy. W zamian tego podsunął mi pod nos koszyczek z pieczywem. Pachniało wybornie. Przypomniałam sobie, że nic jeszcze dziś nie jadłam. Sięgnęłam więc po pełnoziarnistą bułkę.
- Panie prezesie… - zaczęłam ponownie. – W pana obowiązkach nie leży chyba dokarmianie personelu. – zirytowałam się.
Roześmiał się, szczerze rozbawiony. Upił łyk kawy.
- A szkoda, to by była miła odmiana – zapewnił nadal się uśmiechając.
- Panie prezesie… - powiedziałam prosząco.
- Smacznego – uśmiechnął się unosząc szklankę z sokiem pomarańczowym w geście toastu upijając jednocześnie łyk napoju.
Wyraz twarzy miał nieprzenikniony, aczkolwiek na jego ustach majaczył cień uśmiechu. Wczorajsza rysa melancholii jaka znaczyła jego twarz zdała się zniknąć.
- Czy panu się wydaje, że to jest zabawne? – zaczęłam robić się zła. Ewidentnie się ze mną droczył. To mogło się skończyć tylko i wyłącznie moim raptownym wyjściem z restauracji. Stanowisko prezesa stanowiskiem, jego urok urokiem, dowcip dowcipem, ale wszystko miało swoje granice. Czułam, że do niej właśnie dotarłam.
- Złość urodzie szkodzi, Mademoiselle Laura – szepnął pochylając w moją stronę głowę i puszczając mi oczko. – Nie ukrywam, że pani charakterystyczne poczucie humoru bardzo mi odpowiada.  Do tego stopnia, że zapominam o konkretach. A to bardzo niebezpieczne - przyznał.
Odnosiłam podobne wrażenie.
- I dlatego pan mnie tu ściągnął wysyłając po mnie swojego szofera? Żebym pana rozbawiała? – żachnęłam się.
- Przyznam szczerze, że poniekąd owszem. Ale jest ważniejszy powód – odparł szczerze nadal z nutką rozbawienia w głosie.
- To miło z pana strony – odparłam z przekąsem. – Mój zakres obowiązków w RenCol nie obejmuje zabawiania prezesów – odparłam z przekąsem.
- I dlatego też właśnie pani tutaj siedzi – odparł. Kąciki ust wytarł białą lnianą serwetką, zgrabnym ruchem ją poskładał i odłożył na stolik. 
Popatrzyłam na niego pytająco w oczekiwaniu na słowo wyjaśnienia. Nie rozumiałam co miał na myśli.
Splótł ręce i oparł je o brzeg stolika.
- Z dokumentacji, jaką przejrzałem w kadrach wynika, że swoją pracę inżynierską pisała pani na temat wytwarzania cienkich i lekkich paneli słonecznych.
Zmarszczyłam brwi nie do końca wiedząc dokąd zmierza. Owszem, odbyłam studia na kierunku odnawialnych źródeł energii na Uniwersytecie Przyrodniczym we Wrocławiu w Polsce i nawet pokusiłam się o napisanie pracy dyplomowej z pozyskiwania energii ze źródeł odnawialnych ze szczególnym uwzględnieniem energii słonecznej.
- Poza tym odbyła pani staż w Instytucie Energetyki Odnawialnej w Warszawie oraz skończyła pani studia MBA w Hochschule Weihenstephan Triesdorf gdzie obroniła pani pracę dyplomową uwzględniającą plan wdrożenia grafenów do sprzedaży w przemyśle energetyki solarnej – kontynuował prezes.
Byłam pod wrażeniem jego wiedzy na mój temat. Spojrzałam na niego badawczo. Zaimponował mi profesjonalnym podejściem do zarządzania firmą. Skrupulatnie prześwietlił swoich przyszłych podwładnych.
Nieźle.
- Tak – przyznałam nadal nie rozumiejąc jego intencji.
- To proszę mi do cholery powiedzieć dlaczego się pani marnuje pracując jako asystentka w zwykłym dziale sprzedaży?!

1 komentarz :

  1. Wow! Naprawdę podziwiam cię za wytrwałość, ciężko chyba jest prowadzić blog który jest swoistą opowieścią. Choć gdybyś blogowała na onecie to pewnie już dawno byłaby główna ;)

    OdpowiedzUsuń