czwartek, 24 kwietnia 2014

Rozdział XVII cz. 4



Złapał moją dłoń i powoli skierował ją ku swoim ustom. Powoli, w rytm snującej się po pokoju zmysłowej muzyki, zaczął składać na każdym opuszku palców delikatne pocałunki. Każde kolejne muśnięcie miękkich warg skoordynowałam ze swoim przyspieszonym oddechem, zmuszając się do jego uspokojenia i wyrównania.
Powoli odwrócił się w moją stronę. Spojrzał na mnie z wypisaną na twarzy fascynacją. Poczułam na sobie jego przepełniony zmysłowością, zamglony wzrok. Połyskujące pożądaniem oczy obserwowały mnie w wyczekującym skupieniu, atencją i stuprocentowym oddaniem.
Nie. Wdech. Nie onieśmielał mnie.
Wydech. Przeciwnie.             Podsycał tlący się w mnie ognik namiętności.
Wdech. Objął dłońmi moją twarz. Ciepłymi i lekko wilgotnymi palcami obrysował jej kontur.
Wydech. Nadal miękko oplatał mnie wzrokiem zmuszając do podświadomego współuczestnictwa i celebracji tej magicznej chwili.
Wdech. Oparł głowę o moje czoło. Kosmyk jego zmierzwionych włosów połaskotał mnie po policzku powodując, iż przez moje coraz bardziej rozgorączkowane ciało przelała się kolejna fala delikatnych spazmów.
Wydech. Nie odwracając wzroku szturchnął mnie koniuszkiem nosa. Ciepło jego oddechu subtelnie muskało moją twarz. Nieskrywana czułość i łagodność jego gestów spowodowała, że moje gardło nieznacznie się ścisnęło a fala melancholii zalała umysł. Patrick był taki... taki wyśniony. Nieprzewidywalny. Ekstrawagancki lecz romantyczny. Niczym sprawny lalkarz poruszający marionetką i spełniający jej najskrzętniej skrywane marzenia.
Wdech. Przymknęłam lekko oczy starając się nie poddać smutkowi. Patrick był tak blisko. Tuż obok... Jednocześnie dzieliły nas lata świetlne. Odrębne światy, odrębne statusy. Odrębne byty. To nie miało prawa się udać. Nasz "związek" był skazany na krótką intensywność. Kilka romantycznych, pięknie zaaranżowanych randek zakończonych moim zwolnieniem z pracy.
Wydech. Perlista łza mimowolnie spłynęła po moim policzku.
- Lauro? - Jego usta spoczęły na moich. Kciukiem starł łzę z mojej twarzy. - Nasza relacja cię przerasta, prawda? - szepnął wpatrując się jeszcze intensywniej w moje oczy.
Nie musiałam odpowiadać. Odpowiedź była ewidentna i bezwiednie zawisła nad nami. Nie była jednak przeszkodą a swoistym, intensywnym spoiwem naszych chybotliwych relacji. Nasze ciała spowite zostały swoistą więzią, więzią pełną zrozumienia, intymności i zmysłowości.
Patrick dłonią głaskał moją twarz, odgarniał włosy, scałowywał coraz rzewniejsze łzy.
Wdech. Jego żarliwe pocałunki błąkały się po mojej twarzy. Nasze przyspieszone oddech mieszały się. Mrzonka, jaką szumnie można by było nazwać związkiem nie była w tej chwili przeszkodą. Najmniejszą. Zawisła jednak nad nami i nie pozwalała mi się uspokoić.
- Ciii... - Grzbietem dłoni głaskał z czułością mój policzek. Drugą ręką rozpiął zamek sukienki. Dyskretnie zsunął ramiączka z moich ramion.
Wydech. Zwiewna żorżeta zgrabnie rozłożyła się u moich stóp. Ciepłe łzy niezmiennie spływały po policzkach.
Wdech. Poczułam jego ciepłe wargi podążające za ścieżką wyznaczoną przez skapujące na mój dekolt słone krople.
Wydech. Aksamitny dotyk jego warg podążał za ścieżką wytyczoną moim rozgoryczeniem i bezradnością.
Wdech. Pochyliłam głowę i wplatając dłonie  w jego włosy starałam się poskromić targające mną uczucia. Pachniał sobą. Lekko piżmowy zapach podbarwiony był męskim szamponem.
Wydech. Ułożyłam policzek na czubku jego głowy. Dłonią głaskałam włosy, małżowinę ucha, policzek. Łzy nie przestawały spływać po moim policzku.
Wdech. Moje serce biło teraz ze zdwojoną siłą. Miałam wrażenie, że próbuje wzbić się i ulecieć przez napiętą pieszczotą Patricka skórę. Sprawnym ruchem rozpiął mi stanik.
Wydech. Jego ciepły oddech muskał teraz zagłębienie między moimi piersiami. Świadomość przyjemności tej pieszczoty spowodowała, że kolejna łza spłynęła z mojego policzka. Skapnęła na dekolt i sturlała się niżej. Patrick musnął wargami miejsce, w którym się zatrzymała. Palcami obrysował jednocześnie moje brodawki powodując, iż przez moje ciało przelało się uczucie wzbierającego we mnie pożądania.
Wdech. Uklęknął. Nieśpiesznie, celebrując każdą chwilę zsunął ze mnie pończochy oraz majtki. Objął mnie i jednym sprawnym ruchem wziął na ręce.
Wydech. Objęłam go ramionami wtulając się w jego przyjemnie ciepłą skórę. Jego spokojny i zrównoważony oddech w który się wsłuchiwałam powodował, że zaczęłam się uspokajać.
Wdech. Przeszedł powoli przez salon i skierował się do sypialni. Ułożył mnie misternie na łóżku. Poczułam na skórze zimno atłasowej narzuty.

piątek, 4 kwietnia 2014

Rozdział XVII cz.3



***

- Mademoiselle? - Znane już mi drzwi apartamentu hotelu Hyatt nieznacznie się uchyliły. Powitał mnie niski, niemal tubalny głos. Był pełen ciepła, samokontroli i zachęty. Serce łomotało mi się w piersi, wzburzona krew szumiała w uszach tak bardzo, że zmuszona byłam oprzeć się dłonią o ścianę aby nie upaść. W drugiej kurczowo ściskałam torebkę.
Po chwili podniosłam jednak podekscytowane oczy.
Jego pełne usta zastygły w figlarnym półuśmiechu. Przepełnione kokieterią oczy  błyszczały. Kusiły i zapraszały. Zmierzwione, rozpuszczone włosy opadały na ramiona. Rzemyk oplatał jego napiętą szyję. Wisior yin yang kołysał się nieznacznie, w rytm jego niewzruszonego oddechu. Stalowa, rozpięta koszula odkrywała nagi tors.  Milcząc, samym gestem dłoni prosił abym weszła do środka.
Chwilę się wahałam. W końcu wyciągnął dłoń i pociągnął mnie ku sobie zatrzaskując jednocześnie drzwi.
- Długo każe pani na siebie czekać, mademoiselle... - mruknął pochylając się ku mojej twarzy. Jego ciepły oddech pieścił płatek mojego ucha a ciepły ton głosu przyjemnie koił.
Jednym kopnięciem zatrzasnął drzwi. Jego dłonie znalazły przystań na moich biodrach.
            - Cierpliwość jest ponoć ostatnim kluczem otwierającym drzwi, sama w sobie rzekomo gorzka, ale jej owoce bywają całkiem słodkie*, panie prezesie... - szepnęłam zawadiacko starając się usilnie, w poszukiwaniu jakieś trafnej maksymy, przeczesać pamięć  i przypomnieć sobie przeczytane niegdyś klasyki.
- Gustujesz w literaturze francuskiej? - przywarł do mojego ciała przyciskając mnie do ściany. Grzbietem dłoni pogłaskał po policzku zmuszając jednocześnie do tego, abym spojrzała mu w oczy. - Francja słynie z wielu innych, ciekawych i dosyć... wyrafinowanych technik wyrażania siebie, niekoniecznie literackich. - Zbliżył usta ku moim i niespiesznie zaczął je całować. Poczułam wilgotny język na swoich wargach, które pod wpływem jego dotyku rozchyliłam. Pozwoliłam aby leniwie wtargnął do środka. Pachniał ambrą i sobą. Smak pocałunku podbarwiony był cytryną. Fascynująca mieszanka, która przyprawiała wszystkie moje zmysły o przyjemne drżenie wymieszane z ekscytacją.
-  Czyżbyś w nich gustował? - zapytałam zadziornie w chwili kiedy pozwolił nam na chwilę wytchnienia.
- Gustuję w tym co... dobre i piękne - odparł ważąc słowa. Wpatrywał się w moją twarz z nieopisanym zachwytem co wprawiało mnie w zakłopotanie. Nie potrafiłam jednak odwrócić oczu od jego intrygującego spojrzenia. Na końcu języka miałam masę pytań. Niepewność jaka roztaczała się nad naszym specyficznym związkiem irytowała mnie. Co gorsza, ta forma niestabilności naszych relacji dodawała jej pikanterii, co na swój sposób mi się podobało. Tajemniczość jaka otaczała Patricka miała w sobie coś pociągającego. I nie chciałam aby ta chybotliwa otoczka prysła.
- To jest pojęcie względne - wyznałam. Chwycił mnie za dłoń i pociągnął w głąb salonu. Ruszyłam za nim.
- Może tak. Może nie. Pewne kanony piękna bywają niezmienne. Bywają ewidentne, czasem jednak zwodnicze. - Odsunął krzesło od stołu sygnalizując abym usiadła.
Posłusznie opadłam na krzesło, Popatrzyłam jednocześnie na niego z zaciekawieniem. Jego odpowiedź mnie zaciekawiła. Uśmiechnął się unosząc nieznacznie brew. Wzruszył ramionami.
- Nie zawsze to co uważamy za oczywiste takim jest. - rzucił lakonicznie i sięgnął po butelkę wina. - Wystarczy jeden złamany obcas i teoretycznie poukładany świat sypie się niczym domek ułożony z kart. - Mrugnął znacząco okiem i jednym sprawnym ruchem odkorkował butelkę. Nalał odrobinę alkoholu do przygotowanych kieliszków. - Zdrowie, Lauro. - Wzniósł toast. Patrzył znad kryształowego kieliszka świdrując mnie wzrokiem. Dałabym wiele aby poznać jego myśli i intencje. Upiłam łyk. Chłodny trunek spłynął do gardła.           
Patrick smakował wino. Zamilkł. Jego skupienie i namaszczenie z jakim delektował się alkoholem rozczuliło mnie. Maska stanowczego i autorytarnego prezesa oraz nobliwego naukowca gdzieś zniknęła. Jej miejsce zajęła zadziwiająca wrażliwość i tkliwość.
Uśmiechnęłam się sama do siebie. Dziecięca wręcz subtelność jego gestów wzruszyła mnie. Niewiele myśląc wstałam i podeszłam do niego. Objęłam go od tyłu ramionami i wtuliłam w jego rozmierzwione włosy. Przycisnął policzek w moje przedramię. Dotyk jego szorstkiego zarostu wywołał na mojej skórze gęsią skórkę.


* A. de Saint-Exupéry; J-J. Rousseau

wtorek, 25 marca 2014

Rozdział XVII cz.2



***

Dzień zaczął się obiecująco. Z samego rana spłynęły do mnie informacje dotyczące możliwości zaciągnięcia kredytu hipotetycznego. Mimo moich obaw, jeden z banków oferował dosyć przystępną pożyczkę. Postanowiłam kuć żelazo póki gorące i w czasie lunchu wymknąć się do ich placówki w celu ustalenia szczegółów. Jednocześnie skontaktował się ze mną prawnik Marka w celu ustalenia dogodnego terminu dla rzeczoznawcy celem wyceny naszego starego mieszkania. Kamień spadł mi serca. W mieszkaniu praktycznie już tylko nocowałam i nie żywiłam do niego większego sentymentu. Cieszyłam się na wizję konkretnych zmian. Żywiłam nadzieję, że pozwolą mi w pełni uwolnić się od przeszłości i zacząć żyć na nowo.
Nadal nie odwiedziłam biblioteki, co bardzo mnie irytowało. Wizja doktoratu, dotąd tak jasno naszkicowana, zaczęła lekko się oddalać. Nie mogłam pozwolić, aby zbladła zupełnie.
Stresował mnie również brak mojego notesu. Po powrocie od Anny przeczesałam ponownie całe mieszkanie, niestety bezskutecznie. Nie miałam bladego pojęcia gdzie mogłam go zawieruszyć.
Dźwięk telefonu wyrwał mnie z rozmyślań.
- Laura Abramowicz, słucham. - Machinalnie odebrałam rozmowę.
- Dzień dobry, mademoiselle - powitał mnie ciepły, znajomy głos.
Usiadłam w fotelu z bijącym z podekscytowania sercem.
- Dzień dobry Pa... panie prezesie - odparłam uśmiechając się lekko pod nosem. Miło było usłyszeć z samego rana jego głos. Mimo iż nadal nie spotykaliśmy się oficjalnie i nasze relacje były co najmniej zagadkowe, to niemałą przyjemność sprawiały mi te słowne potyczki. Kto inny nazwałby może je flirtem lub grą. Dla mnie była to przyjemność i przypomnienie sobie nastoletnich czasów. Ot, przyjemna potyczka dająca lekki dreszczyk emocji.
- O której pani kończy dziś pracę, mademoiselle? - poczułam, jak i on uśmiecha się wchodząc na ten sam poziom słownych gierek.  
- O siedemnastej, jeśli dyrektor Brown nie zechce w między czasie inaczej zaplanować mojego późnego popołudnia.
- Ręczę, że nie zechce. A nawet zasugeruje aby jej zorganizowana asystentka wykorzystała zebrane nadgodziny i wyszła z pracy tuż po lunchu.
- A dlaczego ta, jak to pan określił... zorganizowana asystentka miałaby na to przystać? - przegryzłam wargę. Tak, uwielbiałam droczyć się z nim. Przekomarzanie się może nie było najbardziej wyrafinowaną formą flirtu, ale innej nie znałam.
- A chociażby dlatego, że zapracowała na kilka chwil pełnych ekstatycznego relaksu w objęciach pewnego długowłosego blondyna?
- Nie wiem co by powiedział na to mój pan prezes...
            - Zapewniam, że prezes Hackforth jest, co może wydać się dosyć nieprawdopodobne, całkiem wyrozumiałym gościem.
Uśmiechnęłam się pod nosem. Skoro tak twierdzi...

niedziela, 16 marca 2014

Rozdział XVII



ROZDZIAŁ XVII

 Płomień w kominku zdążył już dawno wygasnąć. Pomieszczenie zaczęła spowijać niczym nie skrępowana beznamiętność hotelowej wytworności. Brzask wschodzącego słońca niemrawo wdzierał się do pomieszczenia wyciągając na światło dzienne wszystkie najskrytsze obawy.
Patrick wpatrywał się niemrawo w nadal uśpione miasto. Chłód drewnianej podłogi przenikał przez jego gołe stopy. Powoli, lecz pewnie wypełniał całe jego jestestwo nieskrępowanie odsłaniając wewnętrzną pustkę.
Powinien jeszcze trochę popracować. Przepełniona skrzynka mailowa nawoływała do przyjrzenia się dziesiątkom maili zarówno od studentów jak i współpracowników.
Nie potrafił jednak skupić się na pracy.
Na śnie również nie.
Nienawidził hoteli, pokoi, tak różnych a jednocześnie identycznych w każdym miejscu. Nie tolerował wyizolowania, które przewoził z kraju do kraju ze sobą, z każdym kolejnym wykładem, z każdą kolejną fuzją spółek jakie reprezentował. Mimo pasji i satysfakcji z jaką oddawał się pracy nie czuł się do końca spełniony.
Miał trzydzieści pięć lat, posadę profesora w MIT, kilka korporacji pod swoimi skrzydłami. Cały świat leżał u jego stóp. Na koncie miał nie tylko sporo gotówki, ale i kobiet o większości których już dawno zdążył zapomnieć. Tylko nieliczne z nich utkwiły mu w pamięci a i tak pozostawały zaledwie bladym wspomnieniem kilku upojnych nocy. Wszystko co miał było odrażająco materialne. Związki jakie zawiązywał były przelotne, relacje jakie budował, mimo całej swej intensywności,  ulotne.
Liczne romanse w które wikłał kolejne kobiety nie zapewniały mu szczęścia, nawet jeśli ich relacje spowijała bardziej podniosła i wyrafinowana forma, jaką niewątpliwie zapewniał seks tantryczny. To co go z nimi jednak łączyło można było nazwać zaledwie zabawą, coś na kształt zaliczania i szukania własnej drogi.
Czarował, uwodził. Zaspokajał swój popęd.
Ale nie kochał.
Dawał kobietom iluzję romantyzmu, oddania. Pozwalał aby czuły się wyjątkowe i spełnione. To wszystko.
Perfidny hipokryta.
Nienawidził siebie za to kim był i jak postępował. Ale była to jedyna forma przyjemności a zarazem uzależnienia na jaką sobie pozwalał. Jedna za dużo. Był tego świadomy.
Poczuł, że nadeszła pora na odwrót. Jedni nazwaliby to osiągnięciem dojrzałości. Inni pójściem po rozum do głowy. Dla niego była to kolejna decyzja. Jedna z wielu jakie zmuszony było podejmować każdego dnia. Trudna, wyczekiwana lecz niewątpliwie narzucona przez los.  
Opadł na podłogę. Rozsiadł się wygodnie opierając się plecami o tył kanapy. Wyprostował nogi krzyżując je w kostkach. Wpatrywał się ponownie w panoramę miasta. Kolonia. Gotycka katedra nieprzerwalnie górowała nad miastem. Pewne rzeczy są stałe i niezmienne. Prawie niepokonane. Tak właśnie wyobrażał sobie miłość. Było to podejście być może niedojrzałe i nieprzystające do wizerunku poważanego, dojrzałego mężczyzny. Ale gdzieś głęboko w sobie miał duszę romantyka  i wierzył, że miłość pewnego dnia wyrośnie przed nim z ziemi i nie pozwoli o sobie zapomnieć.
Czyżby to aby już się nie stało?
Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej mały notatnik. Przejechał palcem po wypukłej fakturze okładki. Czarna wieża Eiffela, nawet w półmroku apartamentu dumnie górowała nad białym tłem.
- Nie spieprz tego, Hackforth. Nie tym razem - mruknął do siebie, po czym skrzyżował ręce i ściskając notes w dłoni wpatrywał się w hipnotyczną panoramę miasta.

***

Z niespokojnej drzemki wyrwał go bezduszny i natarczywy dźwięk telefonu. Pokój skąpany był już we wschodzącym słońcu. Przeciągnął się próbując rozprostować zdrętwiałe i zziębnięte kończyny. Sięgnął po brzęczący uporczywie telefon.
- Bonjour ma chérie - przywitał się. Mimo zmęczenia starał się aby jego głos był ciepły i kojący.
- Część Patricku. Tak bardzo mi ciebie brakuje. - Znany, miły kobiecy głos spłynął na niego niczym balsam. - Kiedy wracasz do Kanady?
- W poniedziałek, kochanie - odparł marszcząc brwi i przeczesując zmierzwione włosy.