ROZDZIAŁ XVII
Płomień
w kominku zdążył już dawno wygasnąć. Pomieszczenie zaczęła spowijać niczym nie
skrępowana beznamiętność hotelowej wytworności. Brzask wschodzącego słońca
niemrawo wdzierał się do pomieszczenia wyciągając na światło dzienne wszystkie
najskrytsze obawy.
Patrick wpatrywał się niemrawo w nadal
uśpione miasto. Chłód drewnianej podłogi przenikał przez jego gołe stopy.
Powoli, lecz pewnie wypełniał całe jego jestestwo nieskrępowanie odsłaniając
wewnętrzną pustkę.
Powinien jeszcze trochę popracować.
Przepełniona skrzynka mailowa nawoływała do przyjrzenia się dziesiątkom maili
zarówno od studentów jak i współpracowników.
Nie potrafił jednak skupić się na pracy.
Na śnie również nie.
Nienawidził hoteli, pokoi, tak różnych a
jednocześnie identycznych w każdym miejscu. Nie tolerował wyizolowania, które
przewoził z kraju do kraju ze sobą, z każdym kolejnym wykładem, z każdą kolejną
fuzją spółek jakie reprezentował. Mimo pasji i satysfakcji z jaką oddawał się
pracy nie czuł się do końca spełniony.
Miał trzydzieści pięć lat, posadę
profesora w MIT, kilka korporacji pod swoimi skrzydłami. Cały świat leżał u
jego stóp. Na koncie miał nie tylko sporo gotówki, ale i kobiet o większości
których już dawno zdążył zapomnieć. Tylko nieliczne z nich utkwiły mu w pamięci
a i tak pozostawały zaledwie bladym wspomnieniem kilku upojnych nocy. Wszystko
co miał było odrażająco materialne. Związki jakie zawiązywał były przelotne,
relacje jakie budował, mimo całej swej intensywności, ulotne.
Liczne romanse w które wikłał kolejne
kobiety nie zapewniały mu szczęścia, nawet jeśli ich relacje spowijała bardziej
podniosła i wyrafinowana forma, jaką niewątpliwie zapewniał seks tantryczny. To
co go z nimi jednak łączyło można było nazwać zaledwie zabawą, coś na kształt
zaliczania i szukania własnej drogi.
Czarował, uwodził. Zaspokajał swój
popęd.
Ale nie kochał.
Dawał kobietom iluzję romantyzmu,
oddania. Pozwalał aby czuły się wyjątkowe i spełnione. To wszystko.
Perfidny hipokryta.
Nienawidził siebie za to kim był i jak
postępował. Ale była to jedyna forma przyjemności a zarazem uzależnienia na
jaką sobie pozwalał. Jedna za dużo. Był tego świadomy.
Poczuł, że nadeszła pora na odwrót. Jedni
nazwaliby to osiągnięciem dojrzałości. Inni pójściem po rozum do głowy. Dla
niego była to kolejna decyzja. Jedna z wielu jakie zmuszony było podejmować
każdego dnia. Trudna, wyczekiwana lecz niewątpliwie narzucona przez los.
Opadł na podłogę. Rozsiadł się wygodnie
opierając się plecami o tył kanapy. Wyprostował nogi krzyżując je w kostkach.
Wpatrywał się ponownie w panoramę miasta. Kolonia. Gotycka katedra
nieprzerwalnie górowała nad miastem. Pewne rzeczy są stałe i niezmienne. Prawie
niepokonane. Tak właśnie wyobrażał sobie miłość. Było to podejście być może
niedojrzałe i nieprzystające do wizerunku poważanego, dojrzałego mężczyzny. Ale
gdzieś głęboko w sobie miał duszę romantyka
i wierzył, że miłość pewnego dnia wyrośnie przed nim z ziemi i nie
pozwoli o sobie zapomnieć.
Czyżby to aby już się nie stało?
Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej mały
notatnik. Przejechał palcem po wypukłej fakturze okładki. Czarna wieża Eiffela,
nawet w półmroku apartamentu dumnie górowała nad białym tłem.
- Nie spieprz tego, Hackforth. Nie tym
razem - mruknął do siebie, po czym skrzyżował ręce i ściskając notes w dłoni
wpatrywał się w hipnotyczną panoramę miasta.
***
Z niespokojnej drzemki wyrwał go
bezduszny i natarczywy dźwięk telefonu. Pokój skąpany był już we wschodzącym
słońcu. Przeciągnął się próbując rozprostować zdrętwiałe i zziębnięte kończyny.
Sięgnął po brzęczący uporczywie telefon.
- Bonjour
ma chérie - przywitał się. Mimo zmęczenia starał się aby jego głos był
ciepły i kojący.
- Część Patricku. Tak bardzo mi ciebie
brakuje. - Znany, miły kobiecy głos spłynął na niego niczym balsam. - Kiedy
wracasz do Kanady?
- W poniedziałek,
kochanie - odparł marszcząc brwi i przeczesując
zmierzwione włosy.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz