środa, 1 stycznia 2014

Rozdział I



ROZDZIAŁ I

--------------
"Każda praca jest dobra,
o ile jest dobrze wykonywana".
Albert Einstein
--------------

- Cholera jasna!!!  – przeklęłam pod nosem łapiąc za złamany obcas. - Jakby jeszcze było mi tego do szczęścia potrzeba… - westchnęłam marsz­cząc czoło.
Przebiegałam właśnie przez zatłoczoną ulicę, kiedy nieoczekiwanie podwinęła mi się noga. Usłyszałam groźnie brzmiący trzask. Jakimś cudem udało mi się utrzymać równowagę, niemniej jednak stan buta mocno mnie zdeprymował. Jakiś samochód głośno zatrąbił. Niechętnie zerknęłam w stronę dochodzącego dźwięku. Ujrzałam czarnego, eleganckiego Range Rovera sunącego w moją stronę. Dźwięk klaksonu rozległ się ponownie.
No tak… ocknęłam się. Sterczałam na środku ulicy a zielone światło dla pieszych już dawno zdążyło zmienić się na czerwone.
Pospiesznie zdjęłam oba buty i krzy­wiąc się, bosymi stopami starałam się przebiec po mokrej nawierzchni drogi w stronę korporacji. Pod pachą kurczowo trzymałam torebkę a w rękach dzierżyłam szpilki i parasolkę. Całość przedsięwzięcia była nie lada wyczynem. Niestety, co można było łatwo przewidzieć, mu nie podołałam. Skórzana torebka wyślizgnęła mi się spod pachy i upadła na ulicę. Oczywiście, jak to w takich sytuacjach bywa, jej zawartość wysypała się na ulicę.
Przeklęłam głośno. Samochód po raz kolejny zatrąbił.
Czułam, że poniedziałek zaczął się mało obiecująco.
Z dziką furią wystawiłam środkowy palec w stronę spieszącego się kierowcy, po czym szybko zaczęłam zbierać porozrzucane rzeczy i nerwowo wpychałam je do torebki. Wściekła, szybko ruszyłam w stronę chodnika.
Przystanęłam przed wielkim oszklonym gmachem siedziby RenCol Company znajdującym się w centrum Koloni próbując zebrać myśli.
Spory ruch wokół nie pomagał w ich poukładaniu.
Dwupasmowa ulica przylegająca do korpo­racji pełna była samochodów, które snuły jeden za drugim. Ich jazgot co chwila przerywany był piskiem opon lub dźwiękiem klaksonu. Kolejnym pasem pędził zatłoczony tramwaj. Chodnik pełen był ludzi spieszą­cych do pracy i szkoły. Posępnie opuszczone głowy chowali w wysoko uniesionych kołnierzach płaszczów, kurtek i trenczów, jakby ten automatyczny ruch miał ich uchronić przez niesprzyjającą aurą. Mijali się śpiesznie, jakimś cudem nie zahaczając o siebie nawzajem.
Wszystko sprawiało wrażenie dobrze naoliwionego mechanizmu, gdzie każdy wie gdzie i po co pójść.
Kochałam to miasto ale nie jego poranny harmider. Zachmurzone niebo i mżawka sącząca się z nisko zawieszonych ciemnych chmur potęgowały mój posępny nastrój. Z odrętwie­nia wyrwał mnie chłód mokrego chodnika, moje przemoczone pończochy oraz kropelki deszczu spływające z przydługiej grzywki na twarz.
Szybko wpadłam do obrotowych szklanych drzwi konsorcjum łapiąc głęboki oddech i próbując powstrzymać łzy oraz nerwy na wodzy.
Weź się w garść, skarciłam się w duchu.
Starałam się nie zabierać do pracy swoich problemów, jednak dzisiaj wybitnie nie potrafiłam się odciąć od życia prywatnego. Zaraz miałam wziąć udział w zebraniu dyrektorów poszczególnych departamentów w sprawie fuzji korporacji z jakąś kana­dyjską spółką, nie powinnam tracić energii na bzdury.
- Jasny gwint!!! Zebranie… – przeklęłam ponownie. Wypadłam szybko z drzwi kierując się w stronę toalet na parterze.
Posadzka wysokiego przeszklonego holu wyłożona była jasnym marmurem. Ściany pokrywał kremowy stiuk na którym tliły się gustowne lampy. Całość dawała niebywały efekt wytwornej, aczkolwiek chłodnej elegancji. Szyk tego miejsca zdawał się niewiele obchodzić kręcących się wokół zabieganych, elegancko ubranych pracowników tego miejsca. Ludzie z teczkami pod pachą, notebookami w ręku oraz słuchawkami bluetooth dyskretnie wetkniętymi w ucho przemieszczali hol z ukrytą gracją, nie potrącając nikogo, w pełni skupiając się na zadaniach narzuconych przez pracodawców. Wchodząc i wychodząc z wind, wciskając się w obrotowe drzwi, prowadząc jednocześnie pod nosem rozmowy telefonicznie i nerwowo zerkając przy tym na drogie zegarki umieszczone na ręku zdawali się nie zwracać uwagi na otoczenie.
Nigdy nie potrafiłam ani już nie próbowałam zrozumieć ich motywów. Czy pracowali w tym całym mechanizmie dlatego iż to lubili? Czy taka po prostu zapanowała moda? A może tak jak ja, pracowali gdyż musieli z czegoś utrzymać siebie i rodzinę? Pewnie na zawsze zostanie to dla mnie zagadką.
Minęłam ladę recepcji witając się mimochodem z Andreą, bystrą recepcjonistką budynku. Spoj­rzała na mnie spod lady przywołując gestem abym do niej podeszła.
- Cześć… - mruknęłam pod nosem w stronę recepcji, mijając przyglądającego mi się z powątpieniem ochroniarza. Zerknęłam na niego z przekąsem odgarniając jednocześnie opadające kosmyki włosów za ucho. Zdawałam sobie sprawę ze swojego mizernego wyglądu, nie musiał tego tak dobitnie okazywać.
Niechętnie podeszłam do kontuaru Andrei.
- Wszystko ok? – zapytała z troską zerkając na mnie spod okularów.
Andrea była atrakcyjną zgrabną blondynką, zawsze ubraną z chłodną elegancją, która nijak miała się do jej wojowniczego temperamentu i pełnego ciepła, serdecz­nego usposobienia. Proste blond włosy miała gładko związane w kucyk, na nosie nosiła czarne, wyraziste okulary typu kujonki.  Na schludnej, skrojonej na miarę czarnej garsonce przytwierdzona była etykietka z imieniem i nazwi­skiem: Andrea Hoffman. Była osobą niezwykle opanowaną. Znała większość pracowników wieżowca oraz potrafiła przypisać ich do odpowiedniej firmy, za co niejednokrotnie ją podziwiałam. Mimo swojego rzeczowego profesjonalizmu narzuconego przez standardy dzisiejszego świata, każdemu z kilkuset pracowników różnego szczebla potrafiła powiedzieć coś miłego i nigdy nie zdarzało jej się pomylić imienia czy nazwiska.
- Nie bardzo – skrzywiłam się wskazując na złamaną szpilkę. – Jestem już spóźniona, zaraz mam arcyważne zebranie „na szczeblu gigant”, z którego nijak nie mogę się wywinąć, znasz moją szefową… – Zmarszczyłam nos przewracając oczami pokazując moją dezaprobatę zarówno do mojej dyrek­torki jak i samego pomysłu abym wzięła udział w zebraniu. - … no i jeszcze to… -  Wskazałam na obcas i siebie.
Andrea w tym czasie zmuszona była odebrać recepcyjny telefon.
            – Recepcja, słucham. Tak, zgadza się pani dyrektor, już jest w budynku. Jedzie już do pani windą. Dowidzenia.
- Jezus Maria Lauro! Dyrektor Brown już cię szuka. Bierz to… – Pochyliła się za kontuar wyjmując parę czarnych szpilek na niebotycznych, cieniutkich obcasach. – Na szczęście mam zawsze zapasową parę – odparła wyjaśniająco widząc moją pytającą minę.
No tak… nic mnie raczej w Andrei nie zdziwi, nawet to, że jakimś cudem trzyma pod biurkiem zapasową parę szpilek. To takie oczywiste, przewróciłam oczami, lekko się uśmiechając pod nosem jednocześnie obiecując sobie żeby przy okazji ją o to zapytać.
- A teraz biegiem, idź się ogarnąć i pędź, bo założę się, że obetnie ci mie­sięczną premię jeśli zaraz nie zjawisz się przy jej biurku z kawą.
- D.Z.I.Ę.K.U.J.Ę. – powiedziałam posyłając jej całusa. Sięgnęłam po buty i udałam się w stronę toalet.
Opierając się o umywalkę pochyliłam głowę i głęboko odetchnęłam próbując się wyciszyć. Głębokie wdechy i powolne wydechy pozwoliły mi minimalnie się rozluźnić. Zerknęłam do lustra przeczesując ręką ciemnoczekoladowe włosy ścięte na pazia. Dobrze, że taka fryzura lubi nieład, pocieszyłam się. Wyjęłam szybko z torebki tusz do rzęs i poprawiłam oprawę swoich zielo­nych oczu. Nie wyglądałam najgorzej. Pochyliłam się, zdjęłam mokre pończochy i założyłam szpilki Andrei. Uf, pasowały jak ulał, niemniej jednak jak na mój gust obcas był za wysoki.
- Dobra, nie wybrzydzaj… - burknęłam pod nosem. Alternatywą było wystą­pienie przed szefostwem całej spółki na bosaka. Wygładziłam ołówkową stalową spódnicę, poprawiłam czarną marynarkę, wywinęłam mankiety białej bluzki oraz ponownie zawiązałam pastelową apaszkę na szyi, po czym stanowczym, chociaż ciut chwiejnym krokiem spowodowanym wysokimi obcasami, skierowałam się w kierunku wind.
Zazwyczaj chodzenie na szpilkach nie sprawiało mi problemu, preferowałam jednak odrobinę niższe i stabilniejsze obcasy.
Wcisnę­łam numer piętra na którym pracuję, drzwi się zasunęły. Stanęłam w rogu próbując skoncentrować się na dzisiejszym zebraniu i moim w  nim udziale.
W RenCol Corporate pracowałam od trzech lat. Korporacja ta zajmowała się odnawialnymi źródłami energii skupiając się przede wszystkim na szeroko pojętej energetyce słonecznej. Nasz departament zajmował się sprzedażą kolektorów słonecznych na rynek wschodnioeuropejski. Byłam asystentką dyrektorki Kathariny Brown. Niemniej jednak większość jej pracy, jak to zazwyczaj bywa, spoczywała na moich barkach. Byłam przekonana, że szefowa trochę obawia się dzisiejszego spo­tkania i bierze mnie ze sobą w roli psychicznego wsparcia w razie jakby coś miało pójść nie tak. Przecież to ja przygotowywałam wszystkie raporty, mie­sięczne zestawienia sprzedaży oraz fizycznie opracowywałam plan rzeczowo-finansowy, co de facto leżało w jej obowiązkach. Mimo tego iż nie znosiłam tego typu pracy godziłam się na to, gdyż mając ręce pełne roboty nie miałam czasu aby myśleć o prywatnych sprawach, co było mi na rękę. Mimo wszystko, na myśl, że mam wziąć udział w dzisiejszym spotkaniu dyrektorów wszystkich filii firmy skręcało mnie w żołądku. Raz, nie znałam ich, to moja przełożona zawsze reprezentowała nasz oddział na podobnych spotkaniach, dwa, nie lubiłam wystąpień publicznych, a znając dyrektorkę i jej nieprzewidywalność, mogło się zdarzyć, że wypchnie mnie na pierwszy plan w celu przedstawienia sprawozdania no a trzy… bę­dzie mi cholernie niezręcznie wśród tych wszystkich zamożnych i megalo­mańskich dyrektorów. Czułam, że nie należałam do tej ligi i w sumie… sama sobie się dziwiłam co mnie trzymało w tej korporacji, chyba tylko fakt, że pensja regularnie wpływała na moje konto. Poza tym, podświadomie, z tyłu głowy nadal schowane miałam bardziej wyszukane i ambicjonalne priorytety od tych, które teraz zaprzątały moją głowę....
Zostałam oderwana od rozmy­ślań, gdyż winda dojechała na ostatnie piętro a drzwi się rozsu­nęły. Wysiadłam i skierowałam się w stronę mojego biura starając się nie wpaść od razu na dyrektorkę. Skinieniem głowy przywitałam się z Anną, recepcjonistką naszego wydziału.
Anna Malinowska była również moją przyjaciółką. Obie zatrudniałyśmy się w korporacji w podobnym czasie. Bu­rza blond loków okalała jej okrągłą twarz a niebieskie oczy zawsze się uśmiechały. Ubrana była w podobną garsonkę co Andrea. Patrząc na mnie wskazała na drzwi biura naszej przełożonej dając do zrozumienia, że Katharina Brown jest w nienaj­lepszym nastroju. Westchnęłam głośno wchodząc szybko do siebie kątem oka rejestrując, że Anna udaje się do pokoju konferencyjnego znajdującego się na tym samym piętrze.
Moje biuro było malutkie, ale przytulne, za co bardzo je lubiłam. Całe po­mieszczenie w formie kwadratu wyłożone było nowoczesną boazerią w kolo­rze płynnego miodu. Małe drewniane biurko ustawione zostało w centrum pomieszcze­nia, z jednej strony przylegało do szeregu szafek. Przeszklona jedna ściana pomieszczenia pokryta była drewnianymi, masywnymi żaluzjami kolorystycznie współgra­jącymi z drewnianym obiciem ścian. Rzadko je odsłaniałam. Wprawdzie wi­dok na Kolonię był imponujący, jednakże dosyć mnie rozpraszał i często da­wał mi się we znaki mój lęk wysokości i przestrzeni. Wolałam pracować w przytulnym gniazdku i nie rozpraszać uwagi panoramą miasta. W rogu pod oknem stała sporych rozmiarów palma. Na biurku panował względny ład, cienki monitor stał po jednej stronie, po drugiej stała ramka ze zdjęciem.
Zamarłam spoglądając na uśmiechnięte twarze. Wypad nad morze kilka lat temu.
 Marek i ja. My.
 Otrząsnęłam się starając się nie myśleć o nas, tym bardziej, że od kilku dni nas już nie było. Miałam teraz inne zmartwienia, zebranie nadętych i bardzo nadzianych bufonów i zdenerwowaną szefową za ścianą.
Szybkim ruchem włożyłam zdjęcie do jednej z szuflad biurka. Tak lepiej… pocieszyłam się starając w tej chwili nie myśleć o Marku.
Rzuciłam torbę na krzesło, uruchomiłam komputer, wyjęłam plan rzeczowo-finansowy. Znałam go wprawdzie na pamięć, ale wołałam przejrzeć jeszcze co poniektóre liczby. Usiadłam zdejmując jednocześnie niewygodne szpilki. Ledwo zdążyłam się skupić na słupkach i ich znaczeniu kiedy drzwi gwał­townie się otworzyły i z impetem wpadła do pomieszczenia moja dyrektorka.
- Czy ty, moja panno zdajesz sobie sprawę, że za pół godziny mamy WAŻNE spotkanie?! – krzyknęła ostentacyjnie podkreślając słowa „ważne”.
– Gdzie ty się do cholery podziewasz? Liczyłam, że przyjdziesz przed usta­lonymi godzinami pracy aby omówić jeszcze szczegóły!
Katharina Brown spojrzała na mnie z naganą wypisaną na twarzy. Była niską, szczupłą blondynką. W podtapirowanych tlenionych włosach zawsze nosiła wetknięte okulary słoneczne. Ubrana była w biały kostium spod którego wyłaniał się czarny dopasowany top, czarne buciki na znacznym obcasie a na ręku nosiła sporych rozmiarów złote bransolety, którymi teraz nerwowo potrząsała krzycząc na mnie i domagając się wyjaśnień. 
No tak… kolejny raz pracując tutaj czułam się jak nastolatka, która wysłuchuje bury mamy za to iż spóźniła się do domu. Mimo iż byłyśmy prawie równo­latkami, o jakichkolwiek bliższych relacjach w ogóle w naszym przypadku nie mogło być mowy. Od pierwszego dnia kiedy się spotkałyśmy wiedziały­śmy, że się nie lubimy i raczej się nie polubimy. Dziwiłam się w sumie dla­czego otrzymałam ten wakat, tym bardziej, że to do Kathariny należało osta­teczne słowo i to ona zadecydowała o tym, że to ja będę jej asystentką. Ten swoisty jej masochizm mnie dziwił. Będąc na jej miejscu wolałabym praco­wać z osobą, którą lubię i która mnie nie irytuje. Widocznie przeważyć musiały inne, nieznane mi względy.
Wzruszyłam ramionami odganiając wspomnienia z rozmowy kwalifikacyjnej spoglądając jednocześnie w jej stronę.
- Przepraszam – powiedziałam spokojnie, bo cóż innego mogłam w tej sytu­acji zrobić. - Miałam kłopoty w drodze do pracy.
- Następnym razem radzę ci przewidzieć, że kłopoty mogą się zdarzyć. W takim dniu jak dzisiejszy tym bardziej radziłabym ci być bardziej przezorną i przewidującą Lauro! Za kwadrans zaczną się schodzić dyrektorzy poszcze­gólnych filii oraz prezes zarządu EnR. Leć szybko pomóc Annie w przygotowaniu sali konferencyjnej!  Przed konferencją chciałabym jeszcze spojrzeć na raport, tak więc widzę cię zaraz u siebie! – ofuknęła mnie Katha­rina obracając się na pięcie i wychodząc z mojego biura.
Ech… westchnęłam w duchu próbując przyjąć pokornie burę. Szybko przejrzałam biurko w poszukiwaniu zapasowych pończoch. Gdzieś tu muszą być, byłam tego pewna. Po chwili spod sterty kopert wyciągnęłam paczkę cielistych pończoch samonośnych. Przypomniało mi się jak Anna kiedyś mi je podrzuciła. Nie miałam czasu na zastanawianie się, szybko więc naciągnęłam je po kolei na nogi i sprawnie zało­żyłam z powrotem buty. Od razu poczułam się pewniej.
Jakoś to będzie, wzruszyłam ramionami i udałam się do pokoju socjalnego aby spraw­dzić co jeszcze należy zanieść na salę konferencyjną.
Anna parzyła właśnie kawę.
- I jak? – zapytała ze współczuciem w głosie. – Wszystko w porządku? – dodała wsypując do ekspresu ziarenka kawy.
- O tyle o ile… - zmarszczyłam z irytacją w głosie czoło. Porozmawiamy w przerwie na lunch, ok.? O ile taką będę dziś miała… Zapowiada się ciężki dzień. W czymś ci pomóc?
- Trzymam cię za słowo. Martwię się o ciebie, nie wyglądasz najlepiej – zmartwiła się Anna doskonale wyczuwając mój nastrój.
To prawda, sprawy z Markiem nie potoczyły się tak jakbym sobie tego wyma­rzyła, co mnie mocno deprymowało i martwiło. Od kilku dni mieszkałam sama w sporym mieszkaniu pełnym  jego bibelotów. Każdy kąt przypominał mi o naszych wspólnych dziesięciu latach, które tam spędziliśmy. Nie było mi łatwo odnaleźć się w nowej sytuacji. Wszystko było jeszcze zbyt świeże i niepoukładane. No i cały czas biłam się z myślami czy dobrze się stało. Nie tak wyobrażałam sobie siebie w wieku trzydziestu lat. Poza tym dzisiejszy dzień w pracy zapowiadał się bardzo stresująco, co nie działało kojąco na moją psychikę.
- Lauro! Trzy kawy poproszę! – Z krótkiego zamyślenia oderwał mnie syk Kathariny. - Migiem! – rzuciła znacząco pod nosem, - Pan Patrick Hackforth już jest.
Patrick Hackforth, prychnęłam w duchu. Kolejny nadęty snob niewie­dzący co począć ze swoim grubym portfelem. Pełno tu takich. Sama się dzi­wiłam czemu tu jeszcze pracowałam skoro tak mnie irytuje cała korporacyjna otoczka i większość ludzi w niej pracujących. Na każdym kroku łapałam się na tym, że coś lub ktoś działało mi na nerwy. Chyba brakowało mi urlopu i odskoczni od korporacyjnej atmosfery pracy, karierowiczów i ciągłego nacisku ze strony przełożonych na jeszcze większą wydajność pracy.
- Już podaję – odpowiedziałam jednak grzecznie wyciągając srebrną tacę i stawiając na niej trzy filiżanki, mlecznik oraz cukierniczkę. Nie był to odpowiedni moment aby zadzierać z Kathariną, tym bardziej, że i tak dzień nie zaczął się wzorcowo.
- Trzymaj kciuki Anno, przydadzą mi się dziś szczególnie.
Spojrzała na mnie wyrozumiale nalewając do filiżanek świeżo zaparzoną kawę.
- Powodzenia kochana, znając twój profesjonalizm będzie dobrze. Trzymam kciuki! – uśmiechnęła się do mnie szczerze otwierając mi drzwi.
Wzięłam kolejny już dzisiaj głęboki oddech i ruszyłam w stronę gabi­netu Kathariny.
Utrzymanie równowagi będąc na wysokich szpilkach i w wąskiej spódnicy trzymając jednocześnie zapełnioną tacę nie należało do prostych czynności. Trzymając oburącz tacę delikatnie zastukałam łokciem do drzwi i nie czekając na zaproszenie delikatnie pchnęłam je do przodu.
Przy małym stole konferencyjnym przodem do wejścia siedziała wyfioko­wana Katharina uśmiechając się trochę zbyt mocno jak na spotkanie bizne­sowe przystało.
Oj… pewnie kolejny „przystojniak”, którego chciałaby zaciągnąć do łóżka i wrobić w dziecko, przewróciłam w myślach oczami.
Przez trzy lata zdążyłam już nie jedno zobaczyć i poznać na wylot charakter swojej pani dyrektor. Karierowiczka i pracoholiczka, łowczyni posagów: te określenia cisnęły mi się najczęściej na usta w odniesieniu do niej. Była matką dwójki uroczych dzieciaków, dziesięcioletniej Leny oraz dwuletniego Adriana. Adrian był owocem jej burzliwego romansu z dyrektorem włoskiego oddziału RenCol, przystojnym Michaelem Valentino. O romansie huczało całe biuro, gdyż gołym okiem było widać, że Katharina zakochała się we Włochu na zabój a w ciążę zaszła umyślnie aby zmusić kochanka do małżeństwa. Nieciężko było przeoczyć częste delegacje Kathariny do Mediolanu oraz burzliwe rozmowy telefoniczne prowadzone na terenie biura. Skończyło się to ucieczką dyrektora z Europy i jego transferem do azjatyckiej filii korporacji RenCol w Hong Kongu.
Obok niej siedziała Gabriela Konritz, zgrabna i zadbana czterdziesto paroletnia brunetka, dyrektor marketingu naszej sekcji. Jej kruczoczarne, długie mocno cieniowane włosy kaskadą spływały na kanarkowo żółtą marynarkę z baskinką. Siedziała z gracją trzymając nogę na nogę eksponując wysokie szpilki od Christiana Laboutina. Dyrektor Konritz ściśle współpracowała z Kathariną Brown. Znałam ją więc równie dobrze gdyż zdarzało nam się w trójkę opracowywać różne projekty. Ceniłam ją za fachowe podejście do pracy i lubiłam za to, że nie wyręczała się podwładnymi. Była sympatyczna i czasem nawet zdarzało nam się razem wyjść na lunch lub popołudniową kawę. Irytować u niej mogło jednak przesadne zamiłowanie do mody i markowych ciuchów, na które wydawała pewnie pokaźną część swojej pensji.
Widząc mnie z tacą serdecznie się do mnie uśmiechnęła. Odwzajemniłam uśmiech powoli podchodząc w ich stronę.
Domyśliłam się, że długowłosy mężczyzna siedzący do mnie tyłem był niejakim Patrickiem Hackforthem.
Nieśmiało rzuciłam całej trójce „dzień dobry” i ostrożnie starałam się podejść z kawą do stołu. Do łatwych zadań to nie należało. Czułam na sobie ponaglający wzrok Kathariny, wysokie szpilki złowrogo ślizgały się na wypolerowanym parkiecie biura. Nagle, jakimś cudem obcas zahaczył o leżącą na podłodze torbę laptopa, a ja niebezpiecznie się zachwiałam. Filiżanki złowróżbnie zatrzęsły się na tacy, a ja nieporadnie poleciałam do przodu, prosto na plecy prezesa EnR. Cały czas starałam się utrzymać tacę z kawą w ryzach błagając aby nie oblać nikogo gorącym napojem, a już przede wszystkim nie gościa siedzącego przede mną. Jedna filiżanka jednak wyśliznęła się z tacy zahaczając o elegancką marynarkę prezesa, po czym z głośnym brzękiem spadła na podłogę.
Wstrzymałam oddech a czas niemiłosiernie zwolnił. Miałam wrażenie, że nie jestem uczestnikiem a jedynie świadkiem patrzącym z boku na tę żenującą scenę.
Niech to szlag, syknęłam w duchu starając się nie wylądować w objęciach Patricka Hakfortha, który gwałtownie wstał odwracając się raptownie w moim kierunku.
- Lauro!!! – W uszach zadudnił mi pełen dezaprobaty krzyk Kathariny.
Nie docierały do mnie żadne słowa moich przełożonych gwałtownie wstających z krzeseł i biegnących w stronę gościa. Nie słyszałam już nic, gdyż przed sobą ujrzałam twarz prezesa.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz