ROZDZIAŁ I
--------------
"Każda
praca jest dobra,
o ile
jest dobrze wykonywana".
Albert
Einstein
--------------
- Cholera jasna!!! – przeklęłam pod nosem łapiąc za złamany
obcas. - Jakby jeszcze było mi tego do szczęścia potrzeba… - westchnęłam marszcząc
czoło.
Przebiegałam właśnie przez zatłoczoną
ulicę, kiedy nieoczekiwanie podwinęła mi się noga. Usłyszałam groźnie brzmiący
trzask. Jakimś cudem udało mi się utrzymać równowagę, niemniej jednak stan buta
mocno mnie zdeprymował. Jakiś samochód głośno zatrąbił. Niechętnie zerknęłam w
stronę dochodzącego dźwięku. Ujrzałam czarnego, eleganckiego Range Rovera
sunącego w moją stronę. Dźwięk klaksonu rozległ się ponownie.
No tak… ocknęłam się. Sterczałam na
środku ulicy a zielone światło dla pieszych już dawno zdążyło zmienić się na
czerwone.
Pospiesznie zdjęłam oba buty i krzywiąc
się, bosymi stopami starałam się przebiec po mokrej nawierzchni drogi w stronę
korporacji. Pod pachą kurczowo trzymałam torebkę a w rękach dzierżyłam szpilki
i parasolkę. Całość przedsięwzięcia była nie lada wyczynem. Niestety, co można
było łatwo przewidzieć, mu nie podołałam. Skórzana torebka wyślizgnęła mi się
spod pachy i upadła na ulicę. Oczywiście, jak to w takich sytuacjach bywa, jej
zawartość wysypała się na ulicę.
Przeklęłam głośno. Samochód po raz
kolejny zatrąbił.
Czułam, że poniedziałek zaczął się mało
obiecująco.
Z dziką furią wystawiłam środkowy palec
w stronę spieszącego się kierowcy, po czym szybko zaczęłam zbierać porozrzucane
rzeczy i nerwowo wpychałam je do torebki. Wściekła, szybko ruszyłam w stronę
chodnika.
Przystanęłam przed wielkim oszklonym
gmachem siedziby RenCol Company znajdującym się w centrum Koloni próbując zebrać
myśli.
Spory ruch wokół nie pomagał w ich
poukładaniu.
Dwupasmowa ulica przylegająca do korporacji
pełna była samochodów, które snuły jeden za drugim. Ich jazgot co chwila
przerywany był piskiem opon lub dźwiękiem klaksonu. Kolejnym pasem pędził
zatłoczony tramwaj. Chodnik pełen był ludzi spieszących do pracy i szkoły. Posępnie
opuszczone głowy chowali w wysoko uniesionych kołnierzach płaszczów, kurtek i
trenczów, jakby ten automatyczny ruch miał ich uchronić przez niesprzyjającą
aurą. Mijali się śpiesznie, jakimś cudem nie zahaczając o siebie nawzajem.
Wszystko sprawiało wrażenie dobrze
naoliwionego mechanizmu, gdzie każdy wie gdzie i po co pójść.
Kochałam to miasto ale nie jego poranny
harmider. Zachmurzone niebo i mżawka sącząca się z nisko zawieszonych ciemnych
chmur potęgowały mój posępny nastrój. Z odrętwienia wyrwał mnie chłód mokrego
chodnika, moje przemoczone pończochy oraz kropelki deszczu spływające z przydługiej
grzywki na twarz.
Szybko wpadłam do obrotowych szklanych
drzwi konsorcjum łapiąc głęboki oddech i próbując powstrzymać łzy oraz nerwy na
wodzy.
Weź się w garść, skarciłam się w duchu.
Starałam się nie zabierać do pracy
swoich problemów, jednak dzisiaj wybitnie nie potrafiłam się odciąć od życia
prywatnego. Zaraz miałam wziąć udział w zebraniu dyrektorów poszczególnych
departamentów w sprawie fuzji korporacji z jakąś kanadyjską spółką, nie
powinnam tracić energii na bzdury.
- Jasny gwint!!! Zebranie… – przeklęłam
ponownie. Wypadłam szybko z drzwi kierując się w stronę toalet na parterze.
Posadzka wysokiego przeszklonego holu
wyłożona była jasnym marmurem. Ściany pokrywał kremowy stiuk na którym tliły
się gustowne lampy. Całość dawała niebywały efekt wytwornej, aczkolwiek
chłodnej elegancji. Szyk tego miejsca zdawał się niewiele obchodzić kręcących
się wokół zabieganych, elegancko ubranych pracowników tego miejsca. Ludzie z
teczkami pod pachą, notebookami w ręku oraz słuchawkami bluetooth dyskretnie
wetkniętymi w ucho przemieszczali hol z ukrytą gracją, nie potrącając nikogo, w
pełni skupiając się na zadaniach narzuconych przez pracodawców. Wchodząc i
wychodząc z wind, wciskając się w obrotowe drzwi, prowadząc jednocześnie pod
nosem rozmowy telefonicznie i nerwowo zerkając przy tym na drogie zegarki
umieszczone na ręku zdawali się nie zwracać uwagi na otoczenie.
Nigdy nie potrafiłam ani już nie
próbowałam zrozumieć ich motywów. Czy pracowali w tym całym mechanizmie dlatego
iż to lubili? Czy taka po prostu zapanowała moda? A może tak jak ja, pracowali
gdyż musieli z czegoś utrzymać siebie i rodzinę? Pewnie na zawsze zostanie to
dla mnie zagadką.
Minęłam ladę recepcji witając się
mimochodem z Andreą, bystrą recepcjonistką budynku. Spojrzała na mnie spod
lady przywołując gestem abym do niej podeszła.
- Cześć… - mruknęłam pod nosem w stronę
recepcji, mijając przyglądającego mi się z powątpieniem ochroniarza. Zerknęłam
na niego z przekąsem odgarniając jednocześnie opadające kosmyki włosów za ucho.
Zdawałam sobie sprawę ze swojego mizernego wyglądu, nie musiał tego tak
dobitnie okazywać.
Niechętnie podeszłam do kontuaru Andrei.
- Wszystko ok? – zapytała z troską
zerkając na mnie spod okularów.
Andrea była atrakcyjną zgrabną blondynką,
zawsze ubraną z chłodną elegancją, która nijak miała się do jej wojowniczego
temperamentu i pełnego ciepła, serdecznego usposobienia. Proste blond włosy
miała gładko związane w kucyk, na nosie nosiła czarne, wyraziste okulary typu
kujonki. Na schludnej, skrojonej na
miarę czarnej garsonce przytwierdzona była etykietka z imieniem i nazwiskiem:
Andrea Hoffman. Była osobą niezwykle opanowaną. Znała większość pracowników
wieżowca oraz potrafiła przypisać ich do odpowiedniej firmy, za co niejednokrotnie
ją podziwiałam. Mimo swojego rzeczowego profesjonalizmu narzuconego przez
standardy dzisiejszego świata, każdemu z kilkuset pracowników różnego szczebla
potrafiła powiedzieć coś miłego i nigdy nie zdarzało jej się pomylić imienia
czy nazwiska.
- Nie bardzo – skrzywiłam się wskazując
na złamaną szpilkę. – Jestem już spóźniona, zaraz mam arcyważne zebranie „na
szczeblu gigant”, z którego nijak nie mogę się wywinąć, znasz moją szefową… – Zmarszczyłam
nos przewracając oczami pokazując moją dezaprobatę zarówno do mojej dyrektorki
jak i samego pomysłu abym wzięła udział w zebraniu. - … no i jeszcze to… - Wskazałam na obcas i siebie.
Andrea w tym czasie zmuszona była odebrać
recepcyjny telefon.
–
Recepcja, słucham. Tak, zgadza się pani dyrektor, już jest w budynku. Jedzie już
do pani windą. Dowidzenia.
- Jezus Maria Lauro! Dyrektor Brown już
cię szuka. Bierz to… – Pochyliła się za kontuar wyjmując parę czarnych szpilek
na niebotycznych, cieniutkich obcasach. – Na szczęście mam zawsze zapasową parę
– odparła wyjaśniająco widząc moją pytającą minę.
No tak… nic mnie raczej w Andrei nie
zdziwi, nawet to, że jakimś cudem trzyma pod biurkiem zapasową parę szpilek. To
takie oczywiste, przewróciłam oczami, lekko się uśmiechając pod nosem
jednocześnie obiecując sobie żeby przy okazji ją o to zapytać.
- A teraz biegiem, idź się ogarnąć i
pędź, bo założę się, że obetnie ci miesięczną premię jeśli zaraz nie zjawisz
się przy jej biurku z kawą.
- D.Z.I.Ę.K.U.J.Ę. – powiedziałam
posyłając jej całusa. Sięgnęłam po buty i udałam się w stronę toalet.
Opierając się o umywalkę pochyliłam głowę
i głęboko odetchnęłam próbując się wyciszyć. Głębokie wdechy i powolne wydechy
pozwoliły mi minimalnie się rozluźnić. Zerknęłam do lustra przeczesując ręką
ciemnoczekoladowe włosy ścięte na pazia. Dobrze, że taka fryzura lubi nieład,
pocieszyłam się. Wyjęłam szybko z torebki tusz do rzęs i poprawiłam oprawę
swoich zielonych oczu. Nie wyglądałam najgorzej. Pochyliłam się, zdjęłam mokre
pończochy i założyłam szpilki Andrei. Uf, pasowały jak ulał, niemniej jednak
jak na mój gust obcas był za wysoki.
- Dobra, nie wybrzydzaj… - burknęłam pod
nosem. Alternatywą było wystąpienie przed szefostwem całej spółki na bosaka.
Wygładziłam ołówkową stalową spódnicę, poprawiłam czarną marynarkę, wywinęłam
mankiety białej bluzki oraz ponownie zawiązałam pastelową apaszkę na szyi, po
czym stanowczym, chociaż ciut chwiejnym krokiem spowodowanym wysokimi obcasami,
skierowałam się w kierunku wind.
Zazwyczaj chodzenie na szpilkach nie
sprawiało mi problemu, preferowałam jednak odrobinę niższe i stabilniejsze
obcasy.
Wcisnęłam numer piętra na którym
pracuję, drzwi się zasunęły. Stanęłam w rogu próbując skoncentrować się na
dzisiejszym zebraniu i moim w nim
udziale.
W RenCol Corporate pracowałam od trzech
lat. Korporacja ta zajmowała się odnawialnymi źródłami energii skupiając się
przede wszystkim na szeroko pojętej energetyce słonecznej. Nasz departament
zajmował się sprzedażą kolektorów słonecznych na rynek wschodnioeuropejski.
Byłam asystentką dyrektorki Kathariny Brown. Niemniej jednak większość jej
pracy, jak to zazwyczaj bywa, spoczywała na moich barkach. Byłam przekonana, że
szefowa trochę obawia się dzisiejszego spotkania i bierze mnie ze sobą w roli
psychicznego wsparcia w razie jakby coś miało pójść nie tak. Przecież to ja
przygotowywałam wszystkie raporty, miesięczne zestawienia sprzedaży oraz
fizycznie opracowywałam plan rzeczowo-finansowy, co de facto leżało w jej
obowiązkach. Mimo tego iż nie znosiłam tego typu pracy godziłam się na to, gdyż
mając ręce pełne roboty nie miałam czasu aby myśleć o prywatnych sprawach, co
było mi na rękę. Mimo wszystko, na myśl, że mam wziąć udział w dzisiejszym
spotkaniu dyrektorów wszystkich filii firmy skręcało mnie w żołądku. Raz, nie
znałam ich, to moja przełożona zawsze reprezentowała nasz oddział na podobnych
spotkaniach, dwa, nie lubiłam wystąpień publicznych, a znając dyrektorkę i jej
nieprzewidywalność, mogło się zdarzyć, że wypchnie mnie na pierwszy plan w celu
przedstawienia sprawozdania no a trzy… będzie mi cholernie niezręcznie wśród
tych wszystkich zamożnych i megalomańskich dyrektorów. Czułam, że nie należałam
do tej ligi i w sumie… sama sobie się dziwiłam co mnie trzymało w tej
korporacji, chyba tylko fakt, że pensja regularnie wpływała na moje konto. Poza
tym, podświadomie, z tyłu głowy nadal schowane miałam bardziej wyszukane i
ambicjonalne priorytety od tych, które teraz zaprzątały moją głowę....
Zostałam oderwana od rozmyślań, gdyż
winda dojechała na ostatnie piętro a drzwi się rozsunęły. Wysiadłam i
skierowałam się w stronę mojego biura starając się nie wpaść od razu na
dyrektorkę. Skinieniem głowy przywitałam się z Anną, recepcjonistką naszego
wydziału.
Anna Malinowska była również moją
przyjaciółką. Obie zatrudniałyśmy się w korporacji w podobnym czasie. Burza
blond loków okalała jej okrągłą twarz a niebieskie oczy zawsze się uśmiechały. Ubrana
była w podobną garsonkę co Andrea. Patrząc na mnie wskazała na drzwi biura
naszej przełożonej dając do zrozumienia, że Katharina Brown jest w nienajlepszym
nastroju. Westchnęłam głośno wchodząc szybko do siebie kątem oka rejestrując,
że Anna udaje się do pokoju konferencyjnego znajdującego się na tym samym piętrze.
Moje biuro było malutkie, ale przytulne,
za co bardzo je lubiłam. Całe pomieszczenie w formie kwadratu wyłożone było
nowoczesną boazerią w kolorze płynnego miodu. Małe drewniane biurko ustawione
zostało w centrum pomieszczenia, z jednej strony przylegało do szeregu szafek.
Przeszklona jedna ściana pomieszczenia pokryta była drewnianymi, masywnymi
żaluzjami kolorystycznie współgrającymi z drewnianym obiciem ścian. Rzadko je
odsłaniałam. Wprawdzie widok na Kolonię był imponujący, jednakże dosyć mnie
rozpraszał i często dawał mi się we znaki mój lęk wysokości i przestrzeni.
Wolałam pracować w przytulnym gniazdku i nie rozpraszać uwagi panoramą miasta.
W rogu pod oknem stała sporych rozmiarów palma. Na biurku panował względny ład,
cienki monitor stał po jednej stronie, po drugiej stała ramka ze zdjęciem.
Zamarłam spoglądając na uśmiechnięte
twarze. Wypad nad morze kilka lat temu.
Marek i ja. My.
Otrząsnęłam się starając się nie myśleć o nas,
tym bardziej, że od kilku dni nas już nie było. Miałam teraz inne zmartwienia,
zebranie nadętych i bardzo nadzianych bufonów i zdenerwowaną szefową za ścianą.
Szybkim ruchem włożyłam zdjęcie do
jednej z szuflad biurka. Tak lepiej… pocieszyłam się starając w tej chwili nie
myśleć o Marku.
Rzuciłam torbę na krzesło, uruchomiłam
komputer, wyjęłam plan rzeczowo-finansowy. Znałam go wprawdzie na pamięć, ale
wołałam przejrzeć jeszcze co poniektóre liczby. Usiadłam zdejmując jednocześnie
niewygodne szpilki. Ledwo zdążyłam się skupić na słupkach i ich znaczeniu kiedy
drzwi gwałtownie się otworzyły i z impetem wpadła do pomieszczenia moja
dyrektorka.
- Czy ty, moja panno zdajesz sobie
sprawę, że za pół godziny mamy WAŻNE spotkanie?! – krzyknęła ostentacyjnie
podkreślając słowa „ważne”.
– Gdzie ty się do cholery podziewasz?
Liczyłam, że przyjdziesz przed ustalonymi godzinami pracy aby omówić jeszcze
szczegóły!
Katharina Brown spojrzała na mnie z
naganą wypisaną na twarzy. Była niską, szczupłą blondynką. W podtapirowanych
tlenionych włosach zawsze nosiła wetknięte okulary słoneczne. Ubrana była w
biały kostium spod którego wyłaniał się czarny dopasowany top, czarne buciki na
znacznym obcasie a na ręku nosiła sporych rozmiarów złote bransolety, którymi teraz
nerwowo potrząsała krzycząc na mnie i domagając się wyjaśnień.
No tak… kolejny raz pracując tutaj czułam
się jak nastolatka, która wysłuchuje bury mamy za to iż spóźniła się do domu. Mimo
iż byłyśmy prawie równolatkami, o jakichkolwiek bliższych relacjach w ogóle w
naszym przypadku nie mogło być mowy. Od pierwszego dnia kiedy się spotkałyśmy
wiedziałyśmy, że się nie lubimy i raczej się nie polubimy. Dziwiłam się w
sumie dlaczego otrzymałam ten wakat, tym bardziej, że to do Kathariny należało
ostateczne słowo i to ona zadecydowała o tym, że to ja będę jej asystentką.
Ten swoisty jej masochizm mnie dziwił. Będąc na jej miejscu wolałabym pracować
z osobą, którą lubię i która mnie nie irytuje. Widocznie przeważyć musiały inne,
nieznane mi względy.
Wzruszyłam ramionami odganiając
wspomnienia z rozmowy kwalifikacyjnej spoglądając jednocześnie w jej stronę.
- Przepraszam – powiedziałam spokojnie,
bo cóż innego mogłam w tej sytuacji zrobić. - Miałam kłopoty w drodze do pracy.
- Następnym razem radzę ci przewidzieć,
że kłopoty mogą się zdarzyć. W takim dniu jak dzisiejszy tym bardziej
radziłabym ci być bardziej przezorną i przewidującą Lauro! Za kwadrans zaczną
się schodzić dyrektorzy poszczególnych filii oraz prezes zarządu EnR. Leć szybko pomóc Annie w
przygotowaniu sali konferencyjnej! Przed
konferencją chciałabym jeszcze spojrzeć na raport, tak więc widzę cię zaraz u
siebie! – ofuknęła mnie Katharina obracając się na pięcie i wychodząc z mojego
biura.
Ech… westchnęłam w duchu próbując przyjąć
pokornie burę. Szybko przejrzałam biurko w poszukiwaniu zapasowych pończoch.
Gdzieś tu muszą być, byłam tego pewna. Po chwili spod sterty kopert wyciągnęłam
paczkę cielistych pończoch samonośnych. Przypomniało mi się jak Anna kiedyś mi
je podrzuciła. Nie miałam czasu na zastanawianie się, szybko więc naciągnęłam
je po kolei na nogi i sprawnie założyłam z powrotem buty. Od razu poczułam się
pewniej.
Jakoś to będzie, wzruszyłam ramionami i
udałam się do pokoju socjalnego aby sprawdzić co jeszcze należy zanieść na
salę konferencyjną.
Anna parzyła właśnie kawę.
- I jak? – zapytała ze współczuciem w
głosie. – Wszystko w porządku? – dodała wsypując do ekspresu ziarenka kawy.
- O tyle o ile… - zmarszczyłam z
irytacją w głosie czoło. Porozmawiamy w przerwie na lunch, ok.? O ile taką będę
dziś miała… Zapowiada się ciężki dzień. W czymś ci pomóc?
- Trzymam cię za słowo. Martwię się o ciebie,
nie wyglądasz najlepiej – zmartwiła się Anna doskonale wyczuwając mój nastrój.
To prawda, sprawy z Markiem nie
potoczyły się tak jakbym sobie tego wymarzyła, co mnie mocno deprymowało i
martwiło. Od kilku dni mieszkałam sama w sporym mieszkaniu pełnym jego bibelotów. Każdy kąt przypominał mi o
naszych wspólnych dziesięciu latach, które tam spędziliśmy. Nie było mi łatwo
odnaleźć się w nowej sytuacji. Wszystko było jeszcze zbyt świeże i
niepoukładane. No i cały czas biłam się z myślami czy dobrze się stało. Nie tak
wyobrażałam sobie siebie w wieku trzydziestu lat. Poza tym dzisiejszy dzień w
pracy zapowiadał się bardzo stresująco, co nie działało kojąco na moją
psychikę.
- Lauro! Trzy kawy poproszę! – Z
krótkiego zamyślenia oderwał mnie syk Kathariny. - Migiem! – rzuciła znacząco
pod nosem, - Pan Patrick Hackforth już jest.
Patrick Hackforth, prychnęłam w duchu.
Kolejny nadęty snob niewiedzący co począć ze swoim grubym portfelem. Pełno tu
takich. Sama się dziwiłam czemu tu jeszcze pracowałam skoro tak mnie irytuje
cała korporacyjna otoczka i większość ludzi w niej pracujących. Na każdym kroku
łapałam się na tym, że coś lub ktoś działało mi na nerwy. Chyba brakowało mi
urlopu i odskoczni od korporacyjnej atmosfery pracy, karierowiczów i ciągłego
nacisku ze strony przełożonych na jeszcze większą wydajność pracy.
- Już podaję – odpowiedziałam jednak grzecznie
wyciągając srebrną tacę i stawiając na niej trzy filiżanki, mlecznik oraz
cukierniczkę. Nie był to odpowiedni moment aby zadzierać z Kathariną, tym
bardziej, że i tak dzień nie zaczął się wzorcowo.
- Trzymaj kciuki Anno, przydadzą mi się
dziś szczególnie.
Spojrzała na mnie wyrozumiale nalewając
do filiżanek świeżo zaparzoną kawę.
- Powodzenia kochana, znając twój
profesjonalizm będzie dobrze. Trzymam kciuki! – uśmiechnęła się do mnie
szczerze otwierając mi drzwi.
Wzięłam kolejny już dzisiaj głęboki oddech
i ruszyłam w stronę gabinetu Kathariny.
Utrzymanie równowagi będąc na wysokich
szpilkach i w wąskiej spódnicy trzymając jednocześnie zapełnioną tacę nie
należało do prostych czynności. Trzymając oburącz tacę delikatnie zastukałam
łokciem do drzwi i nie czekając na zaproszenie delikatnie pchnęłam je do
przodu.
Przy małym stole konferencyjnym przodem
do wejścia siedziała wyfiokowana Katharina uśmiechając się trochę zbyt mocno
jak na spotkanie biznesowe przystało.
Oj… pewnie kolejny „przystojniak”, którego
chciałaby zaciągnąć do łóżka i wrobić w dziecko, przewróciłam w myślach oczami.
Przez trzy lata zdążyłam już nie jedno
zobaczyć i poznać na wylot charakter swojej pani dyrektor. Karierowiczka i
pracoholiczka, łowczyni posagów: te określenia cisnęły mi się najczęściej na usta
w odniesieniu do niej. Była matką dwójki uroczych dzieciaków, dziesięcioletniej
Leny oraz dwuletniego Adriana. Adrian był owocem jej burzliwego romansu z
dyrektorem włoskiego oddziału RenCol, przystojnym Michaelem Valentino. O romansie
huczało całe biuro, gdyż gołym okiem było widać, że Katharina zakochała się we
Włochu na zabój a w ciążę zaszła umyślnie aby zmusić kochanka do małżeństwa. Nieciężko
było przeoczyć częste delegacje Kathariny do Mediolanu oraz burzliwe rozmowy
telefoniczne prowadzone na terenie biura. Skończyło się to ucieczką dyrektora z
Europy i jego transferem do azjatyckiej filii korporacji RenCol w Hong Kongu.
Obok niej siedziała Gabriela Konritz, zgrabna
i zadbana czterdziesto paroletnia brunetka, dyrektor marketingu naszej sekcji. Jej
kruczoczarne, długie mocno cieniowane włosy kaskadą spływały na kanarkowo żółtą
marynarkę z baskinką. Siedziała z gracją trzymając nogę na nogę eksponując
wysokie szpilki od Christiana Laboutina. Dyrektor Konritz ściśle współpracowała
z Kathariną Brown. Znałam ją więc równie dobrze gdyż zdarzało nam się w trójkę
opracowywać różne projekty. Ceniłam ją za fachowe podejście do pracy i lubiłam
za to, że nie wyręczała się podwładnymi. Była sympatyczna i czasem nawet
zdarzało nam się razem wyjść na lunch lub popołudniową kawę. Irytować u niej
mogło jednak przesadne zamiłowanie do mody i markowych ciuchów, na które
wydawała pewnie pokaźną część swojej pensji.
Widząc mnie z tacą serdecznie się do
mnie uśmiechnęła. Odwzajemniłam uśmiech powoli podchodząc w ich stronę.
Domyśliłam się, że długowłosy mężczyzna siedzący
do mnie tyłem był niejakim Patrickiem Hackforthem.
Nieśmiało rzuciłam całej trójce „dzień
dobry” i ostrożnie starałam się podejść z kawą do stołu. Do łatwych zadań to
nie należało. Czułam na sobie ponaglający wzrok Kathariny, wysokie szpilki
złowrogo ślizgały się na wypolerowanym parkiecie biura. Nagle, jakimś cudem
obcas zahaczył o leżącą na podłodze torbę laptopa, a ja niebezpiecznie się
zachwiałam. Filiżanki złowróżbnie zatrzęsły się na tacy, a ja nieporadnie
poleciałam do przodu, prosto na plecy prezesa EnR. Cały czas starałam się utrzymać tacę z kawą w ryzach błagając
aby nie oblać nikogo gorącym napojem, a już przede wszystkim nie gościa siedzącego
przede mną. Jedna filiżanka jednak wyśliznęła się z tacy zahaczając o elegancką
marynarkę prezesa, po czym z głośnym brzękiem spadła na podłogę.
Wstrzymałam oddech a czas niemiłosiernie
zwolnił. Miałam wrażenie, że nie jestem uczestnikiem a jedynie świadkiem
patrzącym z boku na tę żenującą scenę.
Niech to szlag, syknęłam w duchu
starając się nie wylądować w objęciach Patricka Hakfortha, który gwałtownie
wstał odwracając się raptownie w moim kierunku.
- Lauro!!! – W uszach zadudnił mi pełen
dezaprobaty krzyk Kathariny.
Nie docierały do mnie żadne
słowa moich przełożonych gwałtownie wstających z krzeseł i biegnących w stronę
gościa. Nie słyszałam już nic, gdyż przed sobą ujrzałam twarz prezesa.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz