środa, 1 stycznia 2014

Rozdział II



ROZDZIAŁ II

--------------
"Czasem trzeba z impetem opaść na ziemię,
aby później móc wzbić się na wyżyny życia".
Mój instruktor jogi
--------------


Wpatrywały się we mnie wyraziste, błękitne oczy w czarnej oprawie. Pociągła twarz o śniadej cerze otoczona była kaskadą prostych ciemnoblond włosów, które swobodnie opadały na jego ramiona. Pod szerokimi, pełnymi ustami widniała idealnie wypielęgnowana malutka bródka. Podbródek pokryty był dwudniowym zarostem, który wydawał się być dobrze dopracowanym szczegółem nieskazitelnego wizerunku biznesmena. Dodawało to jego orientalnej urodzie odrobinę pikanterii, a może po prostu luzu nastolatka. Doskonale skrojony czarny garnitur spod którego wyłaniała się elegancka biała koszula oraz wąski czarny krawat opinał jego wyprostowaną sylwetkę. Dobrze zarysowane krzaczaste brwi uniósł w geście niedowierzania a delikatny, odrobinę figlarny uśmiech leniwie zastygł mu na ustach ukazując perfekcyjnie proste białe zęby. Jego intensywne spojrzenie powodowało iż bardzo tego w tym momencie pragnęłam, nie potrafiłam odwrócić od niego wzroku.
Mimo tego zadziornego pazura w postaci długich włosów oraz finezyjnego zarostu nie wyglądał chłopięco. Wyglądał dojrzale, pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że melancholijnie. Jego fizyczna aparycja kazała mi sądzić, że miał może z jakieś trzydzieści pięć lat. Ta wymuskana fasadowość nie szła jednak w parze z dojrzałością naznaczoną nostalgią, jaką miał wypisaną na twarzy.  
Stałam jak wryta kurczowo trzymając tacę i wpatrując się w tę zagadkową postać.
Z odrętwienia wyrwał mnie ponowny okrzyk Kathariny rzucony w moim kierunku oraz fakt, że obie razem z Gabrielą nagle znalazły się obok prezesa.
- Nic się panu nie stało?! – zapytała zmartwiona Katharina próbując zdjąć z niego poplamioną marynarkę.
Ten grzecznie acz stanowczym ruchem odsunął jej dłoń. Jednym ruchem strzepnął napój z kaszmirowej marynarki. Gabriela wzięła ode mnie tacę z kawą i odłożyła ją na stół co pozwoliło mi na chwilę skupić się na czym innym i oderwać wzrok od prezesa.
Poczułam jak oblewam się ze zdenerwowania zimnym  potem. Próbowałam pochylić się i pozbierać potłuczoną filiżankę z ziemi. Nie zdążyłam tego zrobić gdyż poczułam jego dłoń na swoim podbródku. Subtelnym ruchem zmusił mnie abym się wyprostowała i podniosła na niego wzrok. Niechętnie, z bijącym ze zdenerwowania sercem spojrzałam więc na niego, bezwolnie zatapiając się w jego smutnym, lecz zadziwiająco elektryzującym spojrzeniu. Jego poważna twarz nie wyrażała zdenerwowania a raczej cień rozbawienia zaistniałą sytuacją.
- Myślę, że od sprzątania jest tutaj odpowiedni personel? - zapytał spokojnie nie spuszczając swego wzroku z mojej twarzy. Jego głos był niski, aksamitny, charyzmatyczny, z wyczuwalnym francuskim akcentem. Ton wypowiedzi nie znosił sprzeciwu.
- Tak oczywiście… - Katharina odparła przepraszająco wyciągając telefon aby przywołać kogoś z obsługi technicznej biura.
- Świetnie – rzucił prezes nadal się we mnie wpatrując.
Domyśliłam się iż czeka na słowo wyjaśnienia i przeprosiny z mojej strony. Próbowałam się wytłumaczyć, jednak głos uwiązł mi w gardle. Natłok dzisiejszych zdarzeń i ich żenujący poziom sugerowały, że już gorzej być nie może. Czułam się zmieszana i zawstydzona. Poza tym fascynująca uroda prezesa oraz emanujący z niego magnetyzm powodowały, że poczułam się bardzo onieśmielona, co mi się rzadko zdarzało. Raczej byłam osobą pewną siebie i nieskrępowaną w relacjach z przełożonymi. To zakłopotanie wynikało pewnie z kompromitującego faktu oblania prezesa kawą.
- Dziękuję za kawę oraz za… – szukał odpowiedniego sformułowania - … interesujące jej podanie, mademoiselle…? – spojrzał na mnie wyczekująco nadal delikatnie i enigmatycznie się uśmiechając.
- To panna Abramowicz, moja nierozgarnięta asystentka – odparła Katharina z grymasem na twarzy piorunując mnie wzrokiem.
Była wściekła, a ja poczułam, że wpadłam w poważne tarapaty. Wolałam nie zastanawiać się jak to może się wszystko zakończyć.
Patrick Hackforth przyjrzał mi się marszcząc zagadkowo brew. W jego oku pojawił się błysk zaskoczenia.
- Rozumiem, panno Abramowicz, że zna pani więcej podobnych sztuczek? Z chęcią bym je poznał – mrugnął do mnie okiem nadal łobuzersko się uśmiechając. Najwidoczniej świetnie się bawił moim kosztem.
- Patrick Hackforth – przedstawił się podając mi dłoń i lekko się pochylając delikatnie musnął wargami moją rękę prawie nimi jej nie dotykając. Mimo to, poczułam przeszywający mnie elektryzujący dreszcz, który spowodowany był niewątpliwie tym pełnym kurtuazji i staroświeckiej gracji gestem, ale również samym urokiem prezesa.
- Laura Abramowicz. Miło mi pana poznać… i przepraszam za marynarkę – odparłam szczerze. Z zatroskaną miną wskazałam poplamione ubranie próbując nie skupiać się na jego wyglądzie ani zachowaniu, które jakimś cudem przyćmiewały mi zdolność jasnego myślenia.
 Zdawałam sobie sprawę, że musiał być niewątpliwie wyuczonym uwodzicielem, który zdawał sobie doskonale sprawę ze swego uroku oraz tego jak działa na kobiety. Domyśliłam się, że czynił to z rozmysłem. Postanowiłam nie dać się otumanić tym perfekcyjnym wyglądem adonisa oraz efekciarskimi sztuczkami Casanovy.
Patrick Hackforth zwinnym ruchem zdjął okrycie, a moim oczom ukazała się zgrabna sylwetka skrywana pod białą idealnie wyprasowaną koszulą.
Prezes rzucił okiem na marynarkę i wzruszył ramionami.
- No nie wygląda to najlepiej… - odpowiedział śmiertelnie poważnie. Zawiesił głos – Na szczęście istnieją pralnie chemiczne – dodał, po czym uśmiechnął się szczerze. Ta riposta mnie rozbawiła. Z trudem powstrzymałam chichot. W odpowiedzi uśmiechnęłam się jednak zdawkowo.
Może i był bogatym przystojniakiem, ale przynajmniej miał poczucie humoru. Plus dla niego.
W tym momencie do gabinetu wkroczyła Anna.
- Najmocniej państwa przepraszam, ale za piętnaście minut rozpocznie się zebranie. W sali konferencyjnej już czeka większość gości.
- Dziękujemy Anno, zaraz się tam pojawimy – odpowiedziała Gabriela.
- Lauro, dziękujemy za kawę – ironicznie powiedziała Katharina - Możesz już pójść do konferencyjnej. Przygotuj mi proszę plan rzeczowo-finansowy – syknęła prawie mnie wypychając na zewnątrz.
- Oczywiście – odparłam grzecznie kierując się ostrożnie w stronę wyjścia.

* * *
Szybko prześliznęłam się przez hol i zamknęłam się w swoim gabinecie ciężko opadając na drzwi i łapiąc się za głowę. Chryste Panie! Co za pieprzony dzień! Moja irytacja dzisiejszymi zdarzeniami sięgnęła właśnie zenitu. Czułam, że więcej nie dam rady już dzisiaj udźwignąć. Rozstanie z Markiem kilka dni temu spowodowało, że czułam się podle. Mimo iż decyzja ta pozwoliła mi uwolnić się ze szponów toksycznego związku, nie potrafiłam się obchodzić z nowo nabytą wolnością. Cieszyłam się, że udało mi się podjąć tę decyzję. Z drugiej jednak strony powodowała, że przestrzeń jaką nabyłam dzięki temu krokowi mocno mnie przytłaczała. Przez kilka ostatnich dni żyłam nadzieją, że pochłonie mnie praca i nic więcej. Jednak dzisiaj, znając choleryczny charakter mojej szefowej wiedziałam, że długo mogę już nie popracować w RenCol. Po incydencie z kawą miałam ochotę zapaść się pod ziemię, ewentualnie zostać w swoim biurze i nie wychylać z niego nosa. Jednak musiałam wykrzesać z siebie resztkę sił i zebrać się w sobie aby wziąć udział w tym przeklętym zebraniu i stawić czoła zarówno swojej przełożonej jak i panu prezesowi.
Pan prezes… na wspomnienie jego magnetycznych oczu, wibrującego głosu i niebanalnej aparycji serce zabiło mi mocniej. No i to nietuzinkowe poczucie humoru.
A może to był flirt?
Cholera!
Ile ty masz lat dziewczyno? Skarciłam ponownie samą siebie potrząsając głową z niedowierzaniem jak łatwo mnie omamić. Myślałam, że jestem silna i odporna na tego rodzaju zaloty i że już nic mnie nie jest mnie w stanie zaskoczyć. Widocznie rozstanie z Markiem doszczętnie rozregulowało mój instynkt samozachowawczy.
Policzyłam w duchu do dziesięciu aby się zdystansować. Rzuciłam okiem na zegarek ciesząc się, że mam jeszcze pięć minut na wykonanie telefonu.
Odsłoniłam żaluzje w biurze, co rzadko czyniłam. Oparłam plecy o ścianę przy dużym oknie wykręcając jednocześnie telefon do swego brata Daniela. Zorientowałam się, że bateria prawie się rozładowała.
- Cholera, w końcu ktoś zająłby się na poważnie tymi bateriami i zaczął wdrażać coś bardziej ekonomicznego - syknęłam pod nosem szukając w biurku ładowarki.
Wiedziałam co mówię. Od zawsze interesowałam się alternatywnymi źródłami energii oraz efektywnym jej wykorzystaniem. Dzisiejsza nauka już dysponowała alternatywnymi rozwiązaniami w tej dziedzinie. Temat cały czas raczkował, co mnie denerwowało. Tyle dywagowało się o ochronie środowiska, o oszczędzaniu energii, a zwykły telefon wymagał nieprzerwanego ładowania baterii. Jakiś absurd. Wygrzebałam ładowarkę z szuflady biurka i energicznym ruchem wetknęłam ją do gniazdka.
W oczekiwaniu na połączenie podziwiałam przepiękną panoramę miasta spowitego ciemnymi chmurami i skąpanego w deszczu. Mimo nienajlepszej aury Kolonia nie traciła na uroku. Dawno nie spacerowałam zatłoczonymi uliczkami, postanowiłam to nadrobić po pracy. Spacer na pewno dobrze mi zrobi.
- Cześć Daniel! – powitałam ciepło brata słysząc go w końcu w słuchawce. Szczerze za nim tęskniłam i cieszyłam się, że go słyszę.
Daniel był ode mnie o trzy lata starszy, mieszkał z żoną oraz trzyletnim synkiem Jakubem w Bonn.
- Lauro! Jak miło cię słyszeć – Daniel też ucieszył się z mojego telefonu. – Co u ciebie? Dobrze się czujesz po rozstaniu z Markiem? – zapytał kurtuazyjnie.
- Nie pytaj… - starałam się nie roztrząsać swego stanu psychicznego. – To nie jest rozmowa na telefon. Chciałam cię po prostu usłyszeć… - głos niebezpiecznie mi się załamał, co nie uszło uwadze Daniela.
Był jedyną bliską mi osobą, prawdziwym przyjacielem na dobre i złe. Niestety rzadko się widywaliśmy pochłonięci swoją pracą. Daniel założył swoją rodzinę, nie mogłam go winić za to iż większość wolnego czasu poświęcał żonie oraz dziecku.  
- Lauro… - doskonale wyczuł mój kiepski nastrój. – Wiem, że ci ciężko… może przyjadę do ciebie w weekend? – zaproponował.
W głębi duszy ucieszyłam się, że sam wyszedł z tą propozycją. Potrzebowałam go w tej chwili bardziej niż kiedykolwiek.
- Wypijemy razem po lampce wina, pomogę ci ogarnąć mieszkanie… domyślam się, że ciężko ci teraz w nim mieszkać – dodał czytając mi w myślach.
- Dziękuję ci… Leonie nie będzie miała nic przeciwko? – zmartwiłam się.
- Nic się nie martw. Ma w planach wizytę u teściowej, myślę, że ucieszy się na wieść aby spędzić u niej cały weekend.
- Dobrze, czekam na ciebie w takim razie w sobotę – ucieszyłam się. – Do zobaczenia braciszku –  rozłączyłam się.
            Mimo iż rozmowa z bratem przywołała bolesne wspomnienia o tym, że znowu jestem singielką, czułam się podbudowana i mniej samotna. Ucieszyłam się na nasze spotkanie. Od czegoś trzeba zacząć aby zacząć żyć od nowa, zacznijmy więc od uporządkowania mieszkania. Tego postanowiłam się trzymać.
Póki co przywoływała mnie korporacyjna rzeczywistość i fakt iż czeka na mnie szefowa i słupki liczb dotyczących planowanej sprzedaży instalacji solarnych.
Podbiegłam szybko do biurka, wyjęłam dokumenty o które prosiła Katharina. Wyszperałam z torebki lusterko i szybko się w nim przeglądając, sprawnie przejechałam rdzawą pomadką po ustach. Sięgnęłam po ulubiony perfum, Channel Chance i psiknęłam w nim w powietrze otulając się eterycznym zapachem. O ironio! Cóż za znamienna nazwa, zaśmiałam się gorzko z ukojeniem wdychając świeżą, lekko kwiatową lecz kojąco korzenną nutę zapachową. Domyślałam się, że nadchodzące zebranie będzie pewnie ostatnią szansą aby utrzymać pracę. Mimo wszystko, ulubiony zapach sprawił, że poczułam się pewniejsza siebie. Wyprostowałam się, torebkę zarzuciłam na ramię, aktówkę wepchnęłam pod pachę i pewnym krokiem ruszyłam w stronę sali konferencyjnej.

***

Sporych rozmiarów sala konferencyjna znajdowała się na tym samym piętrze co nasz departament. Jej wystrój był zimny i ascetycznie surowy. Podwieszany niski sufit w śnieżnobiałym kolorze skrywał punktowe, zimne, typowo biurowe światło, które odbijało się majestatycznie w granitowej posadzce. Czarne, proste krzesła ustawione były po obu stronach auli w kilkunastu rzędach. Proste, niczym nieozdobione ściany pokryte były szarym gresem. Jedynym punktem ozdobnym pokaźnego pomieszczenia była duża, przeszklona ściana z widokiem na gotycką katedrę będącą wizytówką miasta. W tle majaczyło skąpane w deszczu Stare Miasto. Z przodu sali znajdowała się mównica oraz biały ekran służący do wyświetlania slajdów.
Pierwsza część zebrania koszmarnie się dłużyła.
Cieszyłam się, że siedzę w środku sali, częściowo zasłonięta gośćmi siedzącymi przede mną. Wcisnęłam się głęboko w fotel udając, że śledzę plan obrad. Starałam się nie zwracać uwagi na fakt iż obok siedziały Katharina i Gabriela. Na szczęście były całkowicie skupione na zebraniu i nie zwracały na mnie większej uwagi.
Głos zabierali poszczególni dyrektorzy departamentów skupiając się na liczbach przedstawionych w licznych tabelach i słupkach. Mowa była o nadwyżkach sprzedaży, planach rozwoju, podniesieniu kapitału. Typowo ekonomiczny bełkot, który mnie nużył. Co więcej, fakt podniesienia sprzedaży nie szedł w parze z podniesieniem mojej pensji czy propozycją awansu. Tym bardziej niewiele mnie obchodziły zapewnienia delegatów o prężnym rozwoju koncernu. Ta wyuczona gadanina miała jedynie na celu zaspokoić nadęte ego kadry zarządzającej obiecując im wysokie gaże oraz premie lądujące na ich licznych kontach bankowych.
Nie zamierzałam zadawać pytań ani brać udziału w dyskusji. Odetchnęłam z ulgą, że Katharina tego nie zasugerowała. Jednocześnie obawiałam się, że ta jej bierna postawa wobec mojej osoby nie wróży dobrze. W sytuacji jakiej się znalazłam potrzebowałam pracy jak nigdy przedtem. Na myśl iż mogę ją utracić zadrżałam. Skostniałe dłonie splotłam ze sobą. Uczucie zimna spotęgowała również włączona klimatyzacja. Lekka marynarka i bluzka z krótkim rękawkiem nie dawały mi odpowiedniej dozy ciepła jaka była mi w tym momencie potrzebna.
O niczym innym nie marzyłam jak o wypiciu gorącej kawy z Anną. Potrzebowałam typowo babskich pogaduszek, z możliwością uronienia jednej lub kilku łez.
Tak… tego potrzebowałam. Wypłakać się. Zrzucić z siebie nagromadzony ciężar. Od razu poczułabym się lepiej i łatwiej byłoby mi zaplanować najbliższe dni. Na więcej nie miałam już ochoty. Wydawało mi się, że dziesięcioletni związek z Markiem da mi gwarancję na szczęśliwe całe życie. Byłam przekonana, że staniemy razem na ślubnym kobiercu, że wprowadzimy się do jakiegoś przytulnego gniazdka na skraju lasu, że wychowamy razem kilkoro dzieci. Byłam wręcz pewna, że razem przejdziemy przez całe życie korzystając z jego uroków, że razem będziemy rozwiązywać problemy, razem się zestarzejemy. Jednak coś zawiodło. Może te plany zniwelowała rutyna? Może miłość została skradziona przez przyzwyczajenie? Może do tego związku wkradła się nuda? A może wszystko na raz? Pewnie nigdy nie poznam odpowiedzi. Fakt faktem, związek ten w pewnym momencie zaczął mi ciążyć. Stał na drodze do mojej samorealizacji, nie ofiarował nic ponad iluzoryczne ramy stabilizacji. Wiedziałam, że jeśli teraz czegoś nie zmienię i nie podejmę radykalnego kroku, to już na zawsze będę się miotać jak ryba złapana w sieć. Decyzja ta kosztowała mnie sporo wysiłku. Jedno moje słowo wpłynęło na nasze relacje tak samo jak podziałać mógł mocniejszy podmuch wiatru na niestabilną budowlę z kart - zwalić je i doszczętnie zrujnować. A to tylko był dowód na to jak chybotliwe i powierzchowne były nasze relacje.
Z zamyślenia oderwał mnie wibrujący ruch telefonu komórkowego leżącego przede mną. SMS? Dyskretnie otworzyłam wiadomość starając się przysłonić smartfona planem konferencji, aby nie irytować jeszcze bardziej Kathariny.

Czyżby wykład na temat fuzji mojej spółki kapitałowej z pani pracodawcą panią nudził, mademoiselle Laura?
Odebrano: 11:03:15 Data: 13 maja 2013 r. Od: +1 50 307 512

            Otworzyłam oczy szeroko ze zdumienia dyskretnie rozglądając się przed siebie i wokół w poszukiwaniu Patricka Hackfortha. Dostrzegłam go siedzącego za sobą, w rzędzie po przekątnej sali. Od razu rzucał się w oczy. Jako jedyny był bez marynarki, w samej koszuli. Siedział nonszalancko, ze skrzyżowanymi rękoma. Nasze spojrzenia się spotkały a on mrugnął do mnie okiem. Znowu! Serce zatłukło mi się w piersi ze zdenerwowania. Szybko odwróciłam wzrok i z powrotem skuliłam się na swoim miejscu nie patrząc w jego stronę. Poczułam się tak, jakbym została przyłapana na gorącym uczynku. Skąd on w ogóle wytrzasnął mój numer telefonu? Nie szukaj podtekstów, ofuknęłam się, przecież wysłał ci SMS na numer służbowy, który jest ogólnodostępny dla wszystkich w firmie. Wystarczyło, że wziął z recepcji rozpiskę wszystkich pracowników z wyszczególnieniem ich numeru telefonu. To zwykłe upomnienie przyszłego przełożonego.
Wbiłam wzrok w ekran komórki wpatrując się w treść SMSa. W sumie… chyba nie wiele miałam już do stracenia. No i on chyba ma poczucie humoru, uśmiechnęłam się w duchu sama do siebie. Zmarzniętymi palcami wystukałam powoli:

Ależ skądże Panie Prezesie. W życiu nie byłam na równie interesującej naradzie.

            Kliknęłam „wyślij” starając się nie odwracać w kierunku Patricka Hackfortha i skupić się na wystąpieniu któregoś z dyrektorów. Mimo to serce tłukło mi się jak oszalałe w piersi, jakby nie chciało słuchać rozsądku. Zacisnęłam szczęki oburzając się na samą siebie. Nie rozumiałam dlaczego tak reaguję na tego człowieka. Owszem, był przystojny. Był uroczy. Był szarmancki i dystyngowany. Był stanowczy, zadziorny oraz nostalgiczny zarazem. Wydawał się być pełen sprzeczności. Może dlatego właśnie?
Kurczę, był moim przyszłym pracodawcą, po co wdawałam się  w jakieś głupie gierki?! Nie powinnam była odpowiadać na tego SMSa, niemniej było już za późno.
Telefon znowu zawibrował, co ściągnęło na mnie piorunujący, pełen dezaprobaty wzrok Kathariny. Moja  ciekawość jednak zwyciężyła. Drżącymi palcami otworzyłam wiadomość.

Niezmiernie mnie to cieszy mademoiselle Laura. Mniemam, że powodem tego stanu rzeczy musi być jakiś przystojny pan dyrektor.
Odebrano: 11:10:27 Data: 13 maja 2013 r. Od: +1 50 307 512

Zmarszczyłam brwi próbując zdusić uśmiech. Nie zamierzałam wciągać się w te słowne potyczki. Schowałam się głębiej w fotelu nie próbując nawet odwracać się w jego stronę. I tak niepotrzebnie dałam się w tę gierkę wciągnąć.

Niech to pozostanie słodką tajemnicą Panie Prezesie. PS. Proszę mnie nie rozpraszać, próbuję skupić się na temacie przewodnim obrad.

Wysłałam wiadomość i wyłączyłam komórkę nie czekając na odpowiedź. Nie w głowie mi były w tym momencie flirty, tym bardziej z samym prezesem korporacji. Niech sobie znajdzie inną panienkę. Sporo tu takich pracowało i pewnie nie jedna z chęcią straciłaby dla niego głowę. Nie miałam już na szczęście możliwości aby się nad tym zastanawiać, gdyż konferansjer zarządził godzinną przerwę, co przyjęłam z ulgą. Wyszłam pośpiesznie z sali w poszukiwaniu Anny i ogromną chęcią wyjścia z nią chociaż na pół godziny do firmowej kafejki.
- O jesteś moja droga! – Anna wpadła na mnie w recepcji. – To co? Kawa? – uśmiechnęła się promiennie.
- Z wieeelką chęcią! – kiwnęłam z aprobatą głową.
- Dobra, muszę tylko szybko wysłać fax, idź już i zamów mi cafe latte, zaraz do ciebie dołączę – poprosiła Anna znikając za kontuarem.
- Ok. To na razie. – Machnęłam do niej ręką i udałam się w stronę wind.
***

Usiadłam w kącie kafeterii wciskając się bezpiecznie w skórzaną narożną kanapę. Miękkie welurowe obicie w kolorze beżowym dawało chwilowe ukojenie. Zmarznięte i sztywne z napięcia  dłonie kurczowo zacisnęłam na szerokim, ciepłym kubku z kawą wdychając jednocześnie uspokajający aromat parującego napoju. Wpatrywałam się z nostalgią na krople spływające po wielkiej przeszklonej tafli szkła będącej jednocześnie ścianą kafejki. Przed oczami nadal miałam świdrujący wzrok Patricka Hackfortha, gest jego powitania, uniesioną filuternie brew, finezyjne mrugnięcie okiem. Mimo szczerych chęci nie potrafiłam wyrzucić tego widoku z pamięci. Tak pewnie wygląda uwodzenie kobiety, prychnęłam. Dawno zdążyłam już o tym zapomnieć, przypomniałam sobie. Wieloletni związek z Markiem skutecznie zabił w nas chęć flirtu. Skuci rutynowym życiem przestaliśmy o to zabiegać i walczyć. Wspólne mieszkanie pod jednym dachem powodowało, że znaliśmy się jak łyse konie i machinalnie tańczyliśmy wokół siebie jak marionetki starając się nadto o siebie nie ocierać. Każdy wiedział co druga strona lubi i preferuje. Próbowaliśmy więc te preferencje zaspokajać udając, że nam to pasuje. Wszystko się działo jednak bez polotu. Trochę jak w filmie czarno białym. Poranne śniadanie, od lat takie samo. Kawa czarna dla niego, z mlekiem dla mnie, on kanapka z dżemem, ja grzanka z żółtym serem. Praca. Po powrocie obiad. Od czasu do czasu wypad do kina lub kolacja u mojego brata. Wieczorem często padałam ze zmęczenia. On jeszcze starał się pracować nad jakimś projektem. W naszym życiu nie było miejsca na spontaniczność, umawianie się na randki czy na wyrafinowany seks. Żyliśmy razem, a jednak osobno w przeświadczeniu, że tak wygląda miłość.
- O, tu jesteś – uśmiechnęła się przyjaźnie Anna, siadając naprzeciw.
Odwzajemniłam uśmiech siadając prosto. Odłożyłam kubek a ręce oparłam na okrągłym, szklanym stoliku bezwiednie stukając paznokciami o jego blat.
- Oh la la Lauro. Widzę, że jesteś bardziej zdenerwowana niż na to wyglądasz – zmartwiła się Anna. – No mów, co cię gryzie – usiadła wygodniej z pełnym wyczekiwania wyrazem twarzy.
Roześmiałam się gorzko.
- No cóż… od czego mam zacząć? Od tego, że zerwałam z Markiem czy od tego iż pewnie wylecę z pracy za spóźnienie się w takim dniu jak dzisiejszy i oblanie kawą samego prezesa Hackfortha?
Anna szeroko otworzyła oczy ze zdumienia walcząc z pokusą roześmiania się na głos.
- Chyba żartujesz?! – popatrzyła na mnie z niedowierzaniem prawie podskakując na fotelu. Bardzo dobrze znała mnie oraz Marka. Uchodziliśmy za idealną parę. Ta informacja musiała brzmieć niedorzecznie.
- Znasz moje poczucie humoru, owszem, ale uwierz, jestem dzisiaj daleko od tego aby go używać – odparłam z przekąsem.
- Jezu Lauro, aby to obgadać chyba zabraknie nam przerwy. Co powiesz na wieczór u mnie? Zamówimy coś dobrego do jedzenia i zalejemy sporą ilością dobrego wina.
- Jestem za, tym bardziej, że pewnie po powrocie do domu będzie tam jeszcze Marek. Wyprowadza się dzisiaj i zabiera swoje rzeczy – westchnęłam. – Wolałabym nie wchodzić mu w drogę.
Wiedziałam, że takie zachowanie zakrawa o tchórzostwo i powinnam stawić czoła sytuacji, której sama jestem powodem. Niemniej jednak całą energię zużyłam na to aby w ogóle do niej doprowadzić. Więcej raczej z siebie już bym nie wykrzesała.
- Oj Laura, Laura… - Anna pokręciła głową nadal nie dowierzając temu iż zerwałam z Markiem. – Jesteś pewna, że dobrze robisz?
- Ech… Chyba już zrobiłam i nie widzę odwrotu. Poza tym wszystko jest lepsze od trybu constans w jakim trwaliśmy od jakiegoś czasu – prychnęłam. – Nie od jakiegoś czasu ale od lat – poprawiłam się upijając łyk kawy.
Rozmowę przerwało nam nadejście Gabrieli Konritz.
- O tu jesteś Lauro! – wykrzyknęła z ulgą w głosie. – Dlaczego tutaj się chowasz? Przecież u nas jest catering. Dlaczego nie odbierasz od nas telefonu? – zapytała z naganą w głosie.
- Przepraszam… chyba wyłączyłam komórkę – odparłam skruszona szukając jednocześnie telefonu w torebce.
- Chodź, zaraz zacznie się druga część zebrania. Katharina prosiła abyś jej wytłumaczyła coś w bilansie. I nie chowaj się tak przed prezesem. Przecież każdemu mogła się przydarzyć ta sytuacja z kawą. Szukał ciebie – zawiesiła znacząco głos.
Czyżby? Uniosłam brew. Serce niebezpiecznie załomotało mi w piersi. Cholera. Miło że mnie szukał, tylko do licha po co? Starałam się nie pokazać ani przed Gabrielą ani przed Anną, że mnie obeszła ta uwaga.
- Dobrze Gabrielo, już idę – spojrzałam przepraszająco na Annę. – Do popołudnia. Podjadę po pracy do ciebie – zapewniłam Annę. Byłam jej wdzięczna, że zaproponowała mi taką możliwość.
            Wychodząc z kawiarenki w towarzystwie Gabrieli włączyłam komórkę. 14 nieodebranych połączeń: dziewięć od Kathariny, pięć od Marka. Kathariną postanowiłam zająć się od razu. Do Marka obiecałam sobie zadzwonić po pracy.

***

- Do jasnej cholery Lauro, gdzie ty się szwendasz?! Czy tak trudno jest chociaż w taki dzień jak dzisiaj nie odstępować mnie na krok?! – buchnęła na mnie Katharina jak tylko ujrzała mnie wchodzącą do biura. – Nie dość, że spóźniasz się do pracy, to jeszcze jesteś niezdarna i nieuważna! Co się z tobą do jasnej cholery dzisiaj dzieje?!
Elegancko ubrani goście trzymający w rękach kubki z kawą, delektujący się rogalikami, ucinający sobie krótkie kurtuazyjne pogawędki zdominowali przestrzeń wokół. To jednak nie przeszkadzało Katharinie aby dać mi reprymendę w ich towarzystwie.
W środku coś mnie ścisnęło. Poczułam bolesny skurcz żołądka oraz żółć podchodząca do gardła. Zaczynałam mieć dosyć tego impertynenckiego tonu.  Czułam się zdegustowana. Nawet jeśli należała mi się bura, to wystarczyło, że wzięłaby mnie do swojego gabinetu  i w jego czterech ścianach wygłosiła co ma mi do powiedzenia. Nie musiała tego robić na oczach tych wszystkich ludzi, którzy zaczęli odwracać się w naszą stronę słysząc podniesiony głos mojej dyrektorki. Byłam oburzona i jednocześnie zawstydzona jej zachowaniem. Z trudem walczyłam aby nie wybuchnąć i nie powiedzieć jej co myślę o takim traktowaniu pracownika. Fakt iż znajdowałyśmy się w holu biura, pełnym gości powodował, że resztką sił trzymałam język za zębami starając się zdusić złość jaka we mnie wzbierała. W gardle czułam wielką gulę, która skutecznie uniemożliwiała mi zareagować na jej pretensje.
- Lekka niezdarność kobiety podnosi ego mężczyzny – usłyszałam za sobą niski, kokieteryjny głos. – Czyż nie zgodzi się pani z tą opinią, mademoiselle Laura? – Patrick Hackfort stanął tuż przy mnie. Delikatnie, jakby po koleżeńsku stuknął kilka razy swym barkiem o moje ramię znacząco unosząc brew w oczekiwaniu na moją odpowiedź.
- Ja bym to nazwała kokieterią, panie prezesie – zebrałam się na dowcipną odpowiedź lekko się do niego uśmiechając.
Atmosfera została odrobinę rozładowana niemniej jednak nadal czułam się jak niesforne dziecko besztane przez nadgorliwego opiekuna.   
- Cóż za trafne spostrzeżenie – odwzajemnił uśmiech spoglądając na mnie z nieukrywanym zaciekawieniem po czym zmarszczył brwi i zwrócił się do Kathariny:
- Pani dyrektor… - powiedział kategorycznie, a z jego twarzy znikł cień figlarnego uśmiechu jaki jeszcze przed chwilą na niej gościł. – Więcej zaufania i empatii dla swoich pracowników… to w dużej mierze również takie osoby jak mademoiselle Abramowicz stoją za sukcesem firmy, proszę o tym pamiętać i traktować ludzi z szacunkiem – dodał tonem nie znoszącym sprzeciwu, jakby udzielał reprymendy mojej dyrektorce. Jego twarz spoważniała a on sam z urzekającego gentlemana stał się  surowym, wyniosłym prezesem dając do zrozumienia kto ma ostatnie słowo i kto kim tutaj zarządza.
            Poczułam jak Katharina sztywnieje z niedowierzaniem wpatrując się w prezesa starając się jednocześnie zbagatelizować zaistniałą sytuację. Nie była typem kobiety pozwalającej sobie na jakiekolwiek uwagi, nawet jeśli miałyby być to spostrzeżenia jej bezpośredniego przełożonego. Sytuację podsycał fakt, że staliśmy wśród innych uczestników konferencji, którzy byli świadkami zaistniałej sytuacji co mocno podważało profesjonalizm i kompetencje Kathariny jako dyrektora naszego departamentu. Poczułam się nieswojo na myśl jak się teraz czuje ale nie zrobiło mi się jej żal. W pełni zasługiwała na upomnienie i miała w końcu szansę poczuć jak to jest dostawać burę przy świadkach. Poczułam lekką satysfakcję, która mieszała się z zaintrygowaniem osobą prezesa. Domyśliłam się, że w momencie kiedy dojdzie do fuzji jego spółki z naszym przedsiębiorstwem, będzie częstym gościem w korporacji. Taki stan rzeczy mógł niewątpliwie przyczynić się do zmiany atmosfery w naszym biurze.
- Tak oczywiście, panie prezesie – odparła zmieszana Katharina cedząc słowa i piorunując mnie lodowatym spojrzeniem. – Wyjaśnię to sobie z Laurą w moim gabinecie – dodała znacząco, co oznaczało, że powinnam niezwłocznie udać się do jej biura.
- Ależ oczywiście. Panna Abramowicz zaraz do pani przyjdzie – odparł stanowczo Patrick. - Chciałbym zamienić z nią jeszcze słowo – dodał. Poczułam jak pewnie kładzie mi dłoń na plecach i pewnie popycha mnie w stronę sali konferencyjnej zgrabnie omijając zgromadzonych ludzi w holu.
Poczułam przyjemne ciepło rozchodzące się wzdłuż kręgosłupa. Moje ciało najwidoczniej postanowiło nie współpracować z moim logicznym umysłem.
Weszliśmy do środka zostawiając totalnie oszołomioną Katharinę na zewnątrz.
Nie licząc mężczyzny z sekcji technicznej sprawdzającego głośność mikrofonu, aula była jeszcze pusta. Prezes grzecznie go wyprosił i zamknął od środka drzwi na klucz. Stałam oniemiała i skonfundowana wpatrując się w jego pewne ruchy zastanawiając się o co chodzi.
Wskazał gestem ręki abym usiadła na jednym z krzeseł. Spojrzenie miał skoncentrowane a twarz wyrażała bezdyskusyjną pewność siebie. Figlarność, która jeszcze niedawno z niej emanowała gdzieś zniknęła. Na jej miejscu pojawiła się koncentracja, i niezaprzeczalny profesjonalizm. Ta zmiana postawy mnie zmroziła. Usiadłam więc posłusznie. W oczekiwaniu wpatrywałam się jak wypielęgnowaną dłonią przeczesuje bujne włosy, tak jakby próbował zebrać myśli. Usiadł obok i spojrzał na mnie. Wzrok miał skoncentrowany, jednak nadal elektryzujący i pełen ukrytej pasji, którą przeszywała ta zagadkowa nostalgia.       Serce ponownie niebezpiecznie podskoczyło mi do gardła.
Wpatrywałam się w niego zdenerwowana. Byłam przekonana, że nawet nie czekając na reakcję Kathariny zaraz dowiem się, że w kadrach czeka na mnie wypowiedzenie. Wysyłanie SMSów podczas zebrania nie było najlepszym pomysłem, pomyślałam przyznając sobie czerwoną kartkę za brak odpowiedzialności. Wylanie kawy to czysty przypadek, ewentualnie pech. Odpowiadanie na nic nieznaczące, absurdalne SMSy podczas ważnej konferencji to czyste wariactwo, bezmyślność i totalny brak wyobraźni z mojej strony. Pewnie tak wyglądał test na sumiennego pracownika, prychnęłam w duchu. Zaczęłam szukać odpowiednich słów aby zacząć się tłumaczyć. Nie zdążyłam nic powiedzieć gdyż ciszę przeszyło pytanie jakie zadał.
- Panno Lauro, czy ma pani jakieś plany na przyszły weekend?

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz