poniedziałek, 3 lutego 2014

Rozdział X cz. 1



ROZDZIAŁ X

Wpatrywałam się w starannie napisane słowa nie wierząc do końca w ich znaczenie. Impertynenckie zaproszenie na? Na wspólną kolację? Na randkę? Na przelotny seks? Raczej nie zaprasza się w ten sposób kobiet na naukowe dywagacje dotyczące trwającej konferencji.
Teoretycznie nie powinnam w ogóle dopuszczać do siebie myśli, że się zgodzę. W praktyce niestety moje ciało wręcz wrzało. Komórki nerwowe balansowały na granicy obłędu domagając się usilnie jego dotyku. Ostatnie dni pełne były wzajemnego przekomarzania się, aluzyjnych żartów, drobnych, niby przelotnych gestów. Czułam, że dotarłam na kraniec i nie zniosę kolejnych chwil wypełnionych podobną słodką torturą. Jak nigdy wcześniej pragnęłam rozładować skumulowane we mnie emocje. Jedynym sposobem aby to zrobić było przyjąć zaproszenie. 
Domyślałam się, że miał partnerkę. Sytuacja jaka zaszła dzień wcześniej w jego samochodzie była tego niezbitym dowodem. To w jaki sposób zachowywał się w towarzystwie profesor Fuchs również nie wykluczało jego związku z nią. A jednak nawet ta świadomość nie potrafiła odwieźć mnie od pojawienia w jego apartamencie. Ta myśl mnie rozdrażniła. Ciekawość i bezmiar podekscytowania zdawały się wziąć górę nad moim zdrowym rozsądkiem. Chciałam rozgryźć prezesa i na własnej skórze przekonać się co zaplanował. Nigdy bym sobie nie darowała, że nie sprawdziłam o co chodzi.
Przecież każdy pokój hotelowy ma drzwi. Zawsze można ostentacyjnie wyjść i z hukiem zatrzasnąć je za sobą.
Wcisnęłam zaproszenie dyskretnie do torebki.
- Panno Abramowicz, może kawy? - moje rozmyślania przerwał jego głos. Odwróciłam się. Stał tuż obok, z niewzruszoną twarzą, nieprzeniknionym wzrokiem.
Oficjalny, dumny i nieprzyzwoicie pociągający.
Musiałam wyglądać na skonfundowaną, gdyż na jego twarzy zamajaczył cień uśmiechu.
W ręku trzymał dwie filiżanki.
- Mam nadzieję, że jest gorąca, mocna i aromatyczna - odparłam sięgając po filiżankę starając się podtrzymać tę zagadkową konwersację i nie dać zbić się z tropu.
- Jak mawiał pewien klasyk, w życiu istnieją jedynie trzy rzeczy, których nie należy tolerować. Jest to zimna kawa, zbyt ciepły szampan i zbyt podekscytowana kobieta - uśmiechnął się unosząc znacząco brew. - I ja się w stu procentach zgadzam z tą opinią.
- Orson Walles niewątpliwie miał na myśli kogoś konkretnego - odwzajemniłam uśmiech upijając łyk. Kawa rzeczywiście spełniała moje wymagania.
- Ależ nikt nie neguje faktu, że ja nie mam, mademoiselle. Myślę, że wieczorowe plany niektórych zebranych tu osób zweryfikują tę śmiałą tezę - powiedział ściszając dyskretnie głos.
To stwierdzenie zabrzmiało prawie jak groźba. Wewnętrznie wiedziałam jednak, że jest to obietnica czegoś, czego długo nie będę w stanie zapomnieć.
Zacisnęłam mocniej palce na filiżance skupiając się na uczuciu gorąca rozpływającym się po ciele. Zdawałam sobie sprawę, że to nie kawa je wywołała.

***

Przygarbiony, siwy mężczyzna w sile wieku przedstawiał właśnie zarys technologii wytwarzania trójwymiarowej struktury grafenu w celu zastąpienia nią platyny w ogniwach fotowoltaicznych. Machał charyzmatycznie laserowym wskaźnikiem w powietrzu wskazując kolejne etapy produkcji nowoczesnej technologii zachęcając jednocześnie uczestników do współudziału  w tej szaleńczej inscenizacji. W normalnych warunkach dałabym się śmiało wciągnąć w to porywcze przedstawienie.
To nie były niestety normalne warunki a ta konferencja najzwyczajniej w świecie nie była moja.
Mój umysł zaprzątnięty był zupełnie czym innym. Wetknięte niedbale w torebkę zaproszenie na wieczór oraz klucz do hotelowego apartamentu obciążały nie tylko kopertówkę ale również mój umysł, który analizując najróżniejsze scenariusze niezdolny był do poświęcenia choćby chwili uwagi wiedzy naukowca.
Prezesa nie było na szczęście w zasięgu ręki. Zajął miejsce na podium, przy stole prezydialnym. Zgodnie z planem, w ostatniej części konferencji prezentował swój referat. Fotel obok mnie był więc pusty.
Właśnie wyciągnęłam z torebki telefon aby sprawdzić, czy ktoś nie próbował się ze mną w między czasie kontaktować, kiedy obok usiadła profesor Fuchs. Jej towarzystwo tuż obok spowodowało, że się automatycznie spięłam. Podświadomie czułam, że nasza znajomość raczej nie przerodzi się w zażyłość.
Skinęła w moim kierunku głową w geście powitania. Rondo kapelusza miękko zafalowało, co dodawało do jej rewelacyjnego wyglądu zuchwałości.
- Przystojniak z naszego docenta, co? - rzuciła szeptem spoglądając w kierunku sceny, gdzie siedział Patrick Hackforth.
Spojrzałam w stronę podium. Miała rację. Nienaganna aparycja naukowca mogła onieśmielić najbardziej odważną z osób. Czarny, dopasowany garnitur, śnieżnobiała koszula, czarny, wąski krawat, okulary dodające mu powagi a to wszystko skąpane w podniosłej atmosferze konferencji. Zdawał się być w swoim żywiole, był nierozerwalną częścią otoczenia. Przełknęłam powoli ślinę. Nie miałam najmniejszej ochoty wdawać się z nią w dyskusje dotyczące prezesa. Jedyne na co mogłam się zdobyć to na ewentualne konsultacje dotyczące mojego doktoratu. A i to pewnie wymagać będzie ode mnie sporej dozy samozaparcia.
- Lubi spędzać czas z inteligentnymi kobietami - ciągnęła nie czekając na odpowiedź z mojej strony. - Uważaj, potrafi uzależniać - kontynuowała tonem udającym radę doświadczonej przyjaciółki. Jej arogancja zirytowała mnie jeszcze bardziej. Uniosłam jednak lekko brew rzucając w jej stronę pytające spojrzenie. Uśmiechnęła się lekko, a jej twarz naznaczył cień triumfu. Najwyraźniej czerpała przyjemność z faktu iż zasiała we mnie ziarenko niepewności.
- Proszę się o mnie nie martwić, pani profesor - odparłam stanowczo. Chwyciłam raptownie torebkę i ruszyłam do wyjścia. Przytrzymała mnie za dłoń zmuszając abym na nią spojrzała.
- Podróż tysiąca mil zaczyna się od jednego kroku panno Abramowicz. Jak się go postawi, to już nic nie będzie takie jak przedtem.

***

Eteryczny zapach migdałowego żelu pod prysznic kojąco drażnił mój zmysł powonienia. Nagromadzona para otulała ciało wilgotną mgiełką. Zakręciłam wodę. Opatuliłam się szczelnie puchatym szlafrokiem. Podeszłam do lustra. W poszukiwaniu swego odbicia, jednym ruchem dłoni przejechałam po szklanej tafli rozmazując nagromadzoną na niej parę. 
Gorący prysznic częściowo zmył ze mnie negatywną energię jaka mnie ogarnęła po krótkiej wymianie zdań z profesor Fuchs. Ostry ton przestrogi dudnił jednak cały czas w uszach, nieprzyjemne uczucie zazdrości wypełniało klatkę piersiową. Przed czymkolwiek przestrzegała, wolałam aby tego nie robiła. Miałam nadzieję, że zrobiła to tylko abym była świadoma wyższości jaką nade mną miała. Zdawała się być wtajemniczona w plany prezesa, tak jakby sama była ich częścią. Na tę myśl mój żołądek zdawał się zamienić w ciężki kamień. Oparłam dłonie o umywalkę. Opuściłam wzrok starając się wyprzeć z głowy obraz falującego kapelusza i marynarki w pepitkę. Odetchnęłam, spokojnie zaczęłam liczyć od dziesięciu w dół.
Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem...
Starałam się utorować napływające myśli w stronę wieczoru, który nieubłaganie nadchodził. Ciekawość wygrywała ze zdrowym rozsądkiem.
Sześć, pięć, cztery...
Tajemnicza natura prezesa Hackfortha mnie pociągała. Nic nie mogłam na to poradzić. Nasze ścieżki jakimś cudem spotkały się na zawiłej arterii ludzkich poczynań. Jedni nazwaliby to przeznaczeniem, inni zrządzeniem losu. Ja na razie nie znalazłam na zaistniałą sytuację odpowiedniego określenia. Jedyne czego byłam pewna - Patrick Hackforth zaczął istotnie wpływać na moje życie. Stał się motorem napędowym, silną motywacją do tego aby wziąć los we własne ręce i zacząć iść w nowym kierunku.
Trzy, dwa, jeden...
Spojrzałam do lustra.
Spoglądała na mnie para migoczących oczu. Rozemocjonowane iskierki wesoło tańczyły nadając im nowego, zmysłowego wymiaru jakiego do tej pory nie znałam.
Jak to możliwe, że nigdy nie widziałam siebie w podobnym stanie?
 Sięgnęłam po olejek arganowy, wylałam odrobinę na dłoń. Przytrzymałam chwilę ogrzewając  płyn, po czym sprawnym ruchem wtarłam go w całe ciało. Subtelny, prawie niewyczuwalny cynamonowy zapach zmieszał się z ledwo wyczuwalnym aromatem migdałów. Ciało przybrało zdrowego, rozświetlonego kolorytu. Postanowiłam poprzestać na tej kompozycji i nie stosować dodatkowo żadnych perfum.
Wysuszyłam włosy układając je w luźną burzę zmierzwionych kosmyków luźno okalających twarz.
Udałam się do sypialni i zdesperowana stanęłam przed szafą próbując skomponować jakiś strój godny dzisiejszego spotkania. Przejrzałam zawartość kilka razy. W końcu zdecydowałam się na prosto skrojoną, ażurową sukienkę w kolorze pudrowego różu. Jej długość sięgała tuż przed kolana. Cieliste szpilki, cienkie, jedwabne pończochy samonośne oraz czarna skórzana ramoneska wieńczyły dzieło. Zerknęłam krytycznie do lustra. Rezultat był zadowalający. Sprawnym ruchem podkreśliłam oczy ciemno brązowo kredką, tuszem musnęłam rzęsy. Odetchnęłam głęboko starając się nabrać odwagi i stanąć twarzą w twarz przed nieznanym wyzwaniem.
Wyjrzałam przez okno.
Land Rover czekał.

***

- Panno Abramowicz, proszę. - Pascal gestem wytrawnego szofera zaprosił mnie do samochodu. Wsiadłam bez pośpiechu, chociaż wiedziałam, że moje powolne ruchy i tak niczego nie zmienią.
Podążałam w wyznaczonym kierunku.
Na własne życzenie.
Samochód sunął przez kolońskie ulice z nieskrywaną gracją rodowodowego konia wyścigowego. Początkowo chciałam wykorzystać podróż na rozmowę z szoferem, może udałoby się z niego wyciągnąć parę informacji na temat prezesa. Zrezygnowałam jednak z tego pomysłu dając się ponieść ujmującemu urokowi tajemnicy. Niewiadomej, jaką dane mi będzie samej odkryć.
Siedziałam wsłuchując się w senny pomruk silnika przerywany od czasu do czasu miarowym tykaniem kierunkowskazu. Światła mijanych samochodów oraz iluminacje budynków tańczyły zaczepnie do tej rytmicznej melodii. Pierwsze skrzypce co chwila grały wynurzające się z zaułków katedralne wieże wespół z wieżą telewizyjną i kilkoma innymi, finezyjnie oświetlonymi kościołami.
Samochód wtoczył się na Deutzer Brücke - most przecinający Ren a moim oczom ukazała się szklana fasada hotelu Hyatt. Rozświetlony budynek w kształcie nieatrakcyjnego klocka razem z pobliskim punktem widokowym Köln Sky oraz oświetlonym na żółto łukiem hali widowiskowo-sportowej majaczącym w tle emanował nowoczesnością, żywo kontrastującą z przeciw brzeżnym Starym Miastem. Nikła skaza architektury, nie będąca jednak ujmą miasta.
Pascal skręcił w Herman-Pünder-Straβe, objechał hotel dookoła i wjechał w podziemny parking. Wyłączył silnik, otworzył mi drzwi i odprowadził mnie do windy. Wsiadłam do pustej kabiny i pojechałam do recepcji. Dowiedziałam się, że apartament do jakiego miałam się udać mieści się na ostatnim piętrze. Zaproponowano mi odprowadzenie mnie pod same drzwi. Zrezygnowałam z tej propozycji.
Drzwi windy bezszelestnie się rozsunęły, cichy dzwoneczek obwieścił, że jestem na miejscu. Wyszłam rozglądając się niepewnie na boki. Punktowe światło subtelnie oświetlało długi korytarz z ciągiem drzwi. Ruszyłam z wahaniem w prawo. Na samym końcu skrzydła znalazłam drzwi z tabliczką informującą, że jest to apartament, którego szukam.
Stałam tak chwilę ciągle bijąc się myślami, żeby zawrócić. To świadczyłoby jednak o moim tchórzostwie. A może byłaby to zwykła ostrożność?  Gonitwa myśli w mojej głowie żyła swoim życiem.
A ja i tak zrobiłam swoje.
Wyszperałam z torebki kartę.
Chrzanić konwenanse.
Zamaszystym gestem przejechałam kluczem przy elektronicznym zamku. Czerwone światełko przy klamce zamigotało na zielono.
Pociągnęłam klamkę.
Apartament o burżujskiej nazwie "prezydencki" stanął otworem.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz