ROZDZIAŁ XII
Imprezowicze wylewali się z licznych
pubów oraz klubów. Podśpiewując, wznosząc wyimaginowane toasty pustymi
butelkami Gaffel Kőlsch odbijali się od ścian niczym opite miodem pszczoły.
Wesołe lecz fałszywe tony ich śpiewu mieszały się z jazzową muzyką graną na
żywo w przyulicznych klubach.
Odgłos nerwowo stukających obcasów
odbijał się echem po skąpanej w świetle latarni uliczce. Pogłos rozchodził się
po zabytkowych budynkach, lekko wkomponowując się w nocną melodię miasta. Nadawał
jej eklektycznego, surrealistycznego tonu.
Stąpałam niespokojnie, dosyć szybko po
brukowanych uliczkach, starając skupić się na stawianych krokach. Nie
zastanawiałam się nad celem tego niedorzecznego spaceru. Krążyłam zabytkowymi
uliczkami przylegającymi do Starego Rynku starając się omijać wstawionych
turystów korzystających z uroków miasta oraz przypadkowych przechodniów.
Miasto, które nigdy nie chodziło spać.
Miasto, którym nie można było się
nudzić.
Miasto, które w tej chwili niewiele mnie
obchodziło.
Moje myśli niebezpiecznie, wręcz
natrętnie krążyły wokół osoby Patricka Hackfortha. Rzewnie płynące łzy uparcie
nie chciały zmyć jego obrazu z mojej głowy.
Sytuacja jaka miała miejsce w hotelowym
pokoju sprawiła, że poczułam się zawiedziona, wykorzystana i w znacznej mierze
niespełniona. Po rozstaniu z Markiem postanowiłam korzystać z życia w jego
pełnym wymiarze. Pragnęłam czerpać z chwil rzuconych przez los, w pełni się w
nich zatapiać. Jednak zagadkowe spotkanie z Patrickiem, niby wyreżyserowane do
granic możliwości, z finałem nietrudnym do przewidzenia było czymś dla mnie
obcym. Nie tego się spodziewałam. Moje oczekiwania obijały się co najwyżej o szybki,
przelotny, namiętny seks, nic ponadto. Jednak prezes był nad wyraz czuły a przy
tym boleśnie powściągliwy, jakby działał na półbiegu. Jego dojrzałość
emocjonalna uderzyła we mnie z trudnym do ogarnięcia impetem. Niemal odebrała
mi część siebie, powodując, że czułam
się teraz głupio, trochę niedojrzale, infantylnie.
Przerastał mnie pod wieloma względami o
lata świetlne. Czego ode mnie oczekiwał?
Naciągnęłam wysoko kołnierz kurtki.
Przytrzymywałam go dłonią aby osłonić się od wiatru omiatającego mnie niczym
chłodny jedwabisty kokon. Prawą rękę wcisnęłam w kieszeń kurtki próbując ogrzać
zziębnięta dłoń.
Wyczułam w niej jakiś przedmiot.
Zdziwiona, zmarszczyłam czoło. Nie
przypominałam sobie, abym coś chowała do kieszeni.
Wyjęłam niewymiarową, dosyć grubą
kopertę. Na jej przedzie nie było adresu, jedynie drobnym, dokładnym,
staroświeckim pismem wykaligrafowane zostało: Mademoiselle Laura Abramowicz.
Wpatrywałam się w kopertę z bijącym
z zaintrygowania sercem. Nie musiałam zastanawiać się od kogo jest.
Rozpoznałam charakter pisma.
Pismo Patricka.
***
Oparłam się o mur pierwszego z brzegu
budynku. Przymknęłam oczy. Przywołując w myślach lekcje jogi skupiłam się na
miarowym, równym oddechu.
Raz.
Dwa.
Wdech nosem.
Wydech ustami.
Klatka piersiowa w górę.
Klatka piersiowa w dół.
Nie umiałam jednak się dłużej
skoncentrować na miarowym oddechu. Złapałam się na tym, że moje paznokcie
nerwowo, z precyzją metronomu stukały o ścianę za mną.
Cholera!
Dlaczego takie emocje wywoływała we mnie
zwykła koperta?! Nie zamierzałam być niewolnikiem kawałka papieru.
Pociągając nosem rzuciłam wzrokiem na
podarunek, kilka razy obróciłam go w dłoni. Przesyłka przyjemnie pieściła oko.
Delikatnie mieniła się złotem w świetle latarni. Równe litery umieszczone w
rogu zapraszały do rozdarcia papieru.
- A niech cię diabli prezesie! –
warknęłam ocierając grzbietem dłoni resztki łez, które, smagane wiatrem,
zdołały częściowo przyschnąć. Zdawałam sobie sprawę, że daję za wygraną, że
moja ciekawość staje się silniejsza od zdrowego rozsądku. Spojrzałam na
elegancki papier. Stwierdziłam, że grzechem byłoby jego rozdarcie. Przejrzałam
torebkę w poszukiwaniu czegoś, co nadawałoby się na otwarcie koperty w miarę
elegancki sposób.
Wyszperałam klucz do hotelu Hyatt, który
powinnam była oddać w recepcji ale pośpiech i emocje w jakich opuszczałam
budynek nie pozwoliły mi ani na chwilę wahania i zatrzymania się w recepcji.
Pewnym pociągnięciem otworzyłam nim kopertę. Dźwięk rozdzierającego papieru
przeszył spokój nocy a moim oczom ukazało się gustowne czerwone pudełeczko
ozdobione misternymi złotymi wzorami.
Środek strzeżony był złotym zapięciem.
Ostrożnie pstryknęłam zatrzaskiem, wieczko odskoczyło z cichym trzaskiem. Wnętrze
pudełka zaparło mi dech w piersi.
Na czarnej, welurowej wyściółce widniał
srebrny breloczek w kształcie kostki do gry, na której radośnie mieniły się
diamentowe oczka.
Przyjrzałam się badawczo tajemniczej
przesyłce. Na wyściółce majaczyło logo Cartiera, co kazało mi przypuszczać, że
przypuszczalnie jej zawartość nie jest srebrna, a raczej złota, a diamenciki są
prawdziwe.
Z poczucia totalnej dezorientacji, w
wielkim znakiem zapytania wypisanym na twarzy przysiadłam bezradnie na
krawężniku. Nerwowym gestem przeczesałam włosy. W poszukiwaniu słowa
wyjaśnienia, sięgnęłam ponownie po kopertę nerwowo nią potrząsając. Wypadła z
niej uniwersytecka wizytówka Patricka, identyczna jaką dał mi wraz z
zaproszeniem na dzisiejszy wieczór.
Dumnie połyskiwała mi na kolanach.
Niepewnie wzięłam ją w dłonie. Odwróciłam
kartonik.
"Alea iacta
est"
Czasem nie ma
już odwrotu.
P.H.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz