sobota, 8 lutego 2014

Rozdział XII cz.1



 ROZDZIAŁ XII

Imprezowicze wylewali się z licznych pubów oraz klubów. Podśpiewując, wznosząc wyimaginowane toasty pustymi butelkami Gaffel Kőlsch odbijali się od ścian niczym opite miodem pszczoły. Wesołe lecz fałszywe tony ich śpiewu mieszały się z jazzową muzyką graną na żywo w przyulicznych klubach.
Odgłos nerwowo stukających obcasów odbijał się echem po skąpanej w świetle latarni uliczce. Pogłos rozchodził się po zabytkowych budynkach, lekko wkomponowując się w nocną melodię miasta. Nadawał jej eklektycznego, surrealistycznego tonu.
Stąpałam niespokojnie, dosyć szybko po brukowanych uliczkach, starając skupić się na stawianych krokach. Nie zastanawiałam się nad celem tego niedorzecznego spaceru. Krążyłam zabytkowymi uliczkami przylegającymi do Starego Rynku starając się omijać wstawionych turystów korzystających z uroków miasta oraz przypadkowych przechodniów.
Miasto, które nigdy nie chodziło spać.
Miasto, którym nie można było się nudzić.
Miasto, które w tej chwili niewiele mnie obchodziło.
Moje myśli niebezpiecznie, wręcz natrętnie krążyły wokół osoby Patricka Hackfortha. Rzewnie płynące łzy uparcie nie chciały zmyć jego obrazu z mojej głowy.
Sytuacja jaka miała miejsce w hotelowym pokoju sprawiła, że poczułam się zawiedziona, wykorzystana i w znacznej mierze niespełniona. Po rozstaniu z Markiem postanowiłam korzystać z życia w jego pełnym wymiarze. Pragnęłam czerpać z chwil rzuconych przez los, w pełni się w nich zatapiać. Jednak zagadkowe spotkanie z Patrickiem, niby wyreżyserowane do granic możliwości, z finałem nietrudnym do przewidzenia było czymś dla mnie obcym. Nie tego się spodziewałam. Moje oczekiwania obijały się co najwyżej o szybki, przelotny, namiętny seks, nic ponadto. Jednak prezes był nad wyraz czuły a przy tym boleśnie powściągliwy, jakby działał na półbiegu. Jego dojrzałość emocjonalna uderzyła we mnie z trudnym do ogarnięcia impetem. Niemal odebrała mi część siebie, powodując, że  czułam się teraz głupio, trochę niedojrzale, infantylnie.
Przerastał mnie pod wieloma względami o lata świetlne. Czego ode mnie oczekiwał?
            Naciągnęłam wysoko kołnierz kurtki. Przytrzymywałam go dłonią aby osłonić się od wiatru omiatającego mnie niczym chłodny jedwabisty kokon. Prawą rękę wcisnęłam w kieszeń kurtki próbując ogrzać zziębnięta dłoń.
            Wyczułam w niej jakiś przedmiot.
            Zdziwiona, zmarszczyłam czoło. Nie przypominałam sobie, abym coś chowała do kieszeni.
            Wyjęłam niewymiarową, dosyć grubą kopertę. Na jej przedzie nie było adresu, jedynie drobnym, dokładnym, staroświeckim pismem wykaligrafowane zostało: Mademoiselle Laura Abramowicz.
            Wpatrywałam się w kopertę z bijącym z zaintrygowania sercem. Nie musiałam zastanawiać się od kogo jest.
            Rozpoznałam charakter pisma.
            Pismo Patricka. 

***

Oparłam się o mur pierwszego z brzegu budynku. Przymknęłam oczy. Przywołując w myślach lekcje jogi skupiłam się na miarowym, równym oddechu.
Raz.
Dwa.
Wdech nosem.
Wydech ustami.
Klatka piersiowa w górę.
Klatka piersiowa w dół.
Nie umiałam jednak się dłużej skoncentrować na miarowym oddechu. Złapałam się na tym, że moje paznokcie nerwowo, z precyzją metronomu stukały o ścianę za mną.
Cholera!
Dlaczego takie emocje wywoływała we mnie zwykła koperta?! Nie zamierzałam być niewolnikiem kawałka papieru.
Pociągając nosem rzuciłam wzrokiem na podarunek, kilka razy obróciłam go w dłoni. Przesyłka przyjemnie pieściła oko. Delikatnie mieniła się złotem w świetle latarni. Równe litery umieszczone w rogu zapraszały do rozdarcia papieru.
- A niech cię diabli prezesie! – warknęłam ocierając grzbietem dłoni resztki łez, które, smagane wiatrem, zdołały częściowo przyschnąć. Zdawałam sobie sprawę, że daję za wygraną, że moja ciekawość staje się silniejsza od zdrowego rozsądku. Spojrzałam na elegancki papier. Stwierdziłam, że grzechem byłoby jego rozdarcie. Przejrzałam torebkę w poszukiwaniu czegoś, co nadawałoby się na otwarcie koperty w miarę elegancki sposób.
Wyszperałam klucz do hotelu Hyatt, który powinnam była oddać w recepcji ale pośpiech i emocje w jakich opuszczałam budynek nie pozwoliły mi ani na chwilę wahania i zatrzymania się w recepcji. Pewnym pociągnięciem otworzyłam nim kopertę. Dźwięk rozdzierającego papieru przeszył spokój nocy a moim oczom ukazało się gustowne czerwone pudełeczko ozdobione misternymi złotymi wzorami.
Środek strzeżony był złotym zapięciem. Ostrożnie pstryknęłam zatrzaskiem, wieczko odskoczyło z cichym trzaskiem. Wnętrze pudełka zaparło mi dech w piersi.
Na czarnej, welurowej wyściółce widniał srebrny breloczek w kształcie kostki do gry, na której radośnie mieniły się diamentowe oczka.
Przyjrzałam się badawczo tajemniczej przesyłce. Na wyściółce majaczyło logo Cartiera, co kazało mi przypuszczać, że przypuszczalnie jej zawartość nie jest srebrna, a raczej złota, a diamenciki są prawdziwe.
Z poczucia totalnej dezorientacji, w wielkim znakiem zapytania wypisanym na twarzy przysiadłam bezradnie na krawężniku. Nerwowym gestem przeczesałam włosy. W poszukiwaniu słowa wyjaśnienia, sięgnęłam ponownie po kopertę nerwowo nią potrząsając. Wypadła z niej uniwersytecka wizytówka Patricka, identyczna jaką dał mi wraz z zaproszeniem na dzisiejszy wieczór.
Dumnie połyskiwała mi na kolanach.
Niepewnie wzięłam ją w dłonie. Odwróciłam kartonik.

"Alea iacta est"
Czasem nie ma już odwrotu.
P.H.
 

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz