***
Z dziką furią wcisnęłam pudełko oraz
wizytówkę z powrotem do kieszeni. Wstałam raptownie i szybko wbiłam się z
powrotem w brukowaną uliczkę. Szłam szybkim krokiem przed siebie, w kierunku Starego
Rynku.
Moja drżąca dłoń kurczowo ściskała
zagadkowe pudełko, w którym skrywała się tajemnicza kostka do gry. Oczyma
wyobraźni widziałam, jak podryguje w rytm moich kroków.
Prześmiewczy i cyniczny taniec
zagadkowego klejnotu.
Bezsprzeczne zaproszenie do gry.
Gry w…?
Migoczące neony okolicznych restauracji,
mimo późnej nocy nadal przekrzykiwały się wzajemnie w geście zaproszenia do
środka. Intensywne zapachy gorącego tłuszczu, smażonego mięsa, orientalnych
przypraw oraz wypieku pizzy mieszały się z zapachem wilgotnego bruku, oraz
rześkim nocnym powietrzem.
Poczułam intensywne ssanie w żołądku. Prawie
nic nie jadłam przez cały dzień: niewielki lunch w przerwie konferencji oraz
kilka ostryg okraszonych szampanem. Rozejrzałam się wokół w poszukiwaniu przyjemnego
kąta aby coś przekąsić. Moją uwagę przykuł niewielki szyld z napisem „Habibi”.
Intymnie rozświetlone wnętrze oraz spokojna, orientalna muzyka przekonały mnie
aby wejść do środka.
Kameralne wnętrze urządzone było z
arabskim przepychem, który jednak nie kłuł w oczy. Drobne orientalne kafelki
zdobiły podłogę. Okrągłe, małe stoliki oddzielone zostały efektownymi
parawanami, co zapewniało intymność. Żółte ściany pokryte były licznymi
obrazami przedstawiającymi pustynne krajobrazy oraz marokańskie uliczki pełne
sprzedawców, kolorowych przypraw i glinianych garnków.
Chyłkiem zajęłam stolik w kącie ciesząc
się, że mam widok nie tylko na wnętrze restauracji i ulicę, ale również
intymność zapewnioną parawanem.
Z torebki wygrzebałam lusterko i
chusteczkę do demakijażu. Sprawnie starłam częściowo rozmazany makijaż.
Rozejrzałam się wokół siebie.
Mój wzrok spoczął na misternej ozdobie
stolika: turkusowa mozaika wyjątkowo przyjemnie wkomponowywała się w surowiznę
drewna. Przejechałam palcem po drobnych wybrzuszeniach zastanawiając się, czy
obrazek został robiony ręcznie. Wyobraziłam sobie ręce spracowanej staruszki,
która bez pośpiechu, kafelek po kafelku wyklejała blat stolika. Zawsze
zachwycały mnie takie mało istotne drobnostki, co było powodem żartów
pragmatycznego Marka. Według niego stół miał być stołem. Miał służyć w wiadomym
celu: konsumpcji posiłku. Jaki był więc sens kłaść na niego mozaikę z
kamyczków?
Ciekawe co w tym temacie miałby do
powiedzenia prezes. Moje myśli znowu skupiły się na jego postaci co mnie
podirytowało.
Niemal wyrwałam kartę dań, którą podał
mi niewysoki mężczyzna: łysiejąca, okrągła twarz, małe błyszczące oczy,
dwudniowy zarost, frywolny uśmiech zachęcający nie tylko do zamówienia czegoś
do jedzenia.
W
takich chwilach nie lubiłam być Europejką. Zdawałam sobie sprawę, że mogłam
uchodzić za atrakcyjną kobietę. Dbałam o siebie, regularnie uprawiałam jogę,
odwiedzałam fryzjera i manikiurzystkę. Ubierałam się kobieco. Chyba podobałam
się płci przeciwnej, chociaż nie miałam wielu sposobów aby to sprawdzać. Marek
skutecznie ograniczał moje samotne wypady na miasto. Jednak nasze sporadyczne
wizyty w restauracjach wielokrotnie kończyły się na pełnych pożądania
spojrzeniach płci przeciwnej w moją stronę.
Poczułam się nieswojo napotykając
flirtujące spojrzenie kelnera. Byłam daleka od bycia rasistką, ale w sposobie
bycia Arabów było coś niepokojącego. Ich zaborcze spojrzenia zniewalały mój
umysł, skradały duszę. Zdałam sobie sprawę, że podobne uczucia wyzwalał we mnie
prezes, chociaż robił to w znacznie bardziej wyrafinowanym stopniu. Musiałam
przyznać, że bardziej mnie to intrygowało niż niepokoiło.
Aby nie przedłużać spotkania z kelnerem
zamówiłam szybko, prawie nie zastanawiając się nad menu, tażin z baraniną oraz
zieloną herbatę. Przyjął zamówienie z uśmiechem, lecz cień rozczarowania moją
obojętnością przeszył mu twarz. Ukłonił się grzecznie i odszedł w stronę baru.
Potarłam o siebie zmarznięte ręce
próbując rozmasować zziębniętą skórę. Ciepło powoli rozchodziło się po palcach.
Zdjęłam kurtkę i odwiesiłam ją na oparciu krzesła. Z torebki wyjęłam komórkę.
Na ekranie jak zwykle widniała informacja o kilku nieodebranych połączeniach.
Nie lubiłam mieć włączonego dzwonka. Telefon zazwyczaj miał uruchomiony tryb
spotkania, co powodowało, że najczęściej nie słyszałam nadchodzącego
połączenia.
Szybko przejrzałam telefon.
Kilka razy dzwoniła Anna. Spojrzałam na
zegarek. Dochodziła pierwsza w nocy, raczej już za późno na oddzwanianie. Postanowiłam
porozmawiać z nią nazajutrz. Potrzebowałam rozmowy z osobą o trzeźwym
spojrzeniu na życie. A ona była mi to w stanie zapewnić.
Jedno połączenie było od Marka, pewnie
dzwonił w sprawie mieszkania. Obiecałam sobie, że jutro poszukam kolejnych
ofert wynajmu. Nie chciałam już przebywać w naszym, na pół pustym mieszkaniu.
Był również jeden SMS.
Przepraszam.
Odebrano:
24:50:55 Data: 18 maja 2013 r. Od: +1 50 307 512
Kelner postawił na stoliku duży kubek z
herbatą. Jej unoszący się aromat przyjemnie pieścił zmysły, niestety nie
potrafiłam się tym faktem rozkoszować. Bezmyślnie wpatrywałam się w telefon.
Drogocenny brelok spoczywał w kieszeni
mojego okrycia. Obciążał nie tylko skórzany materiał, ale przede wszystkim mój
umysł. Czułam ciężar tej przesyłki w każdej sekundzie, jakby jakiś nieokrzesany
wirus zakorzeniał się w moim umyśle grawerując w nim na stałe postać Patricka
Hackfortha.
Tak, musiałam przyznać, że podobał mi
się.
Podobał mi się jako człowiek intelektu.
Nie tylko.
Podobał mi się jako facet.
Dojrzały, opanowany, światły dżentelmen
o niebanalnym typie urody.
Niezaprzeczenie mnie zauroczył.
Był typem mężczyzny, który mógł podobać
się wielu kobietom. Nie byłam pewnie w swoim osądzie odosobniona. Mógł pewnie
przebierać w kobietach i zmieniać je jak rękawiczki, co pewnie czynił.
Chyba, że był żonaty. Chociaż nie
przypominałam sobie abym na jego palcu dostrzegła obrączkę.
Poza tym pociągał mnie. Uwodził w sposób
staroświecki, wyszukany i w pełni świadomy. Na swój sposób mi pod tym względem
imponował.
Co gorsza, fakt, że co chwila odbierał
tajemnicze telefony od kobiety, lub kobiet jakoś zbytnio mi nie przeszkadzał. Jedyne
czego pragnęłam, to móc poczuć jego ciepłe ciało na sobie, silne usta na swoich
a jego nabrzmiały członek wypełniający całą mnie.
W jego towarzystwie nie czułam się
zwykłą, przeciętną i przezroczystą Laurą.
Byłam mademoiselle Laurą.
Jednocześnie czułam się naiwną,
głupiutką Laurą, która pragnęła niezobowiązującej przygody, wypełnienia
nowopowstałej pustki po rozstaniu z Markiem.
Świadomość ta jeszcze bardziej mnie
zdołowała. Posępnie pochyliłam głowę i bezmyślnie wpatrywałam się w
elektroniczne słowa, jakie do mnie wysłał. Zastanawiałam się czy i co odpisać.
Kelner postawił przede mną glinianą
miseczkę tażinu ostentacyjnie zdejmując pokrywę. Moją twarz owionął bogaty,
orientalny zapach potrawy. Wyczułam nutę kuminu, gałki muszkatołowej, anyżku,
kardamonu i cynamonu. Pełen harmonii, pikantny, słodko-korzenny aromat, który
koił zmysły.
- To „ras hanout”, mieszanka ponad
dwudziestu przypraw, w tym suszonych pączków róż – wyjawił kelner wpatrując się
we mnie z nieukrywaną nadzieją na jakąkolwiek formę rozmowy.
- Pachnie wybornie – przyznałam,
szczerze zachwycona obfitą nutą zapachową kolorowej potrawy podanej na
kuskusie.
- Jeszcze lepiej smakuje – zachęcił. –
No i to prawdziwy afrodyzjak – mrugnął znacząco okiem.
Zjeżyłam się. Jakaś plaga mrugania okiem
w moim kierunku? O ile mruganie prezesa mile łechtało moje ego, to ta forma
zalotów ze strony Marokańczyka raczej mnie nie bawiła.
Uśmiechnęłam się sztucznie. Zanurzyłam
widelec w daniu starając się nie patrzeć już w stronę kelnera, dając mu do
zrozumienia, że nie zamierzam kontynuować rozmowy. Kątem oka spostrzegłam, że
się grzecznie ukłonił i oddalił od stolika. Odetchnęłam z ulgą.
Jadłam, powoli delektując się smakiem
suto przyprawionej baraniny z warzywami. Była pyszna, rozgrzewająca, dosyć
pikantna. Jedną ręką próbowałam odpisać prezesowi na SMSa. Jednak wstukiwane w
telefon słowa nie układały się w logiczną i spójną odpowiedź. Nie miałam
pojęcia co odpisać. Było mi najzwyczajniej w świecie przykro. Czułam się
rozczarowana, po części wykorzystana. Odeszła mi ochota na kurtuazję. Po
namyśle stwierdziłam, że przyjmę przeprosiny, ale nic ponadto. Postanowiłam dać
sobie czas do namysłu i przespać się z tym wszystkim.
Jutro będzie nowy dzień, który postawi
przede mną nowe wyzwania.
Przeprosiny
przyjęte.
Nie analizując już więcej, szybko
nacisnęłam „wyślij”.
Po sutym posiłku poczułam się senna.
Był środek nocy, ślęczałam samotnie w marokańskiej restauracji w samym centrum
miasta wybiegłszy wcześniej z zagadkowego spotkania z prezesem. Co ja robiłam? Szybko
zapłaciłam za kolację dając kelnerowi spory napiwek i pospiesznie wyszłam na
ulicę czując na plecach palący wzrok sprzedającego.
W świetle tlących się latarni poczułam
się jak karykatura romantycznego bohatera na rozdrożu. Moja sylwetka na
wysokich obcasach rzucała monstrualny cień na przylegające do zaułka
zabudowania.
Groteskowy obraz uświadomił mi, że
zupełnie tutaj nie pasowałam.
Nie to miejsce. Nie ta chwila.
Próbując zdobyć orientację w terenie
rozejrzałam się wokół próbując zlokalizować wieże katedry.
Podświetlone białym światłem dumnie
majaczyły za mną. Skierowałam się więc w ich stronę w celu dojścia na dworzec
główny i złapania taksówki do domu. Powinnam przespać się choć chwilę przed
powrotem do biura.
Szybkim krokiem ruszyłam więc w zamierzoną
stronę.
Miasto jakimś cudem opustoszało. Moim jedynym
towarzyszem był cień, któremu cynicznie przygrywał surowy stukot obcasów.
Okolice oraz sam dworzec były już
zdecydowanie bardziej zatłoczone. Jakby tutaj nie obowiązywała bariera czasu. Akompaniament
sunących po torach pociągów oraz turkotu podjeżdżających na swoje stanowiska
autobusów zaczął wypełniać mój umysł pozwalając zepchnąć na jego dno emocje
związane z dzisiejszym wieczorem.
Potargany bezdomny przecisnął się tuż
obok mnie w kierunku śmietnika. Uderzyła mnie niemiła woń niemytego ciała. Głośny
zgrzyt zgniatanej puszki jaką wyszperał w śmietniku zmieszał się z zimnym
podmuchem wiatru. Zmarszczyłam czoło. Miasto zwyczajnych ludzi przysypiało.
Nastała pora kloszardów. Najwyższa pora aby wracać do domu.
Właśnie miałam wsiadać do pierwszej z
brzegu taksówki, kiedy komórka zawibrowała w kieszeni.
Chciałam zrezygnować z odczytu
wiadomości, kiedy zdałam sobie sprawę, że kilka sekund w tę czy w tę stronę nie
zrobi żadnej różnicy.
I tak było już cholernie późno.
Za późno aby się wyspać.
Za późno aby tej nocy być przykładnym
obywatelem, który zasypia o rozsądnej godzinie w swoim łóżku i wstaje jak przystało rano bez sińców pod
oczyma.
Wygrzebałam telefon z kieszeni, muskając
palcami przy okazji pudełko z Cartiera.
Nadal tam było, co przypomniało mi znowu
o magnetycznym spojrzeniu prezesa oraz o ciężarze i smaku jego warg.
Niech to szlag. Jak w jego towarzystwie
myśleć zdroworozsądkowo?!
Chyba powinniśmy
porozmawiać.
Odebrano:
01:34:20 Data: 18 maja 2013 r. Od: +1 50 307 512
Przysiadłam na schodkach tylnego wejścia
do gmachu kolońskiej opery, która ściśle przylegała do dworca centralnego.
Poczułam pod sobą zimno kamiennych schodków oraz niemiłe uczucie na wspomnienie
eventu, które mnie ominęło. Musical „We will rock you”, oparty na utworach
zespołu Queen. Zawsze chciałam go zobaczyć na żywo. Nigdy nie było ku temu
okazji.
Porozmawiać o?
Wysłałam kolejnego SMSa nie
zastanawiając się nad konsekwencjami tego kroku. Jedyne czego chciałam w tej
chwili to oddać mu pudełko Cartiera oraz klucz do hotelowego pokoju, wsiąść do
taksówki i dać się odwieźć do mieszkania.
- Porozmawiać o tym jak godnie
przyjmować prezenty oraz jak elegancko zostawiać rozpalonych dżentelmenów, Lauro – ciepły, niski głos rozbrzmiał z boku,
tuż przy mnie.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz