niedziela, 9 lutego 2014

Rozdział XII cz. 2



***

            Z dziką furią wcisnęłam pudełko oraz wizytówkę z powrotem do kieszeni. Wstałam raptownie i szybko wbiłam się z powrotem w brukowaną uliczkę. Szłam szybkim krokiem przed siebie, w kierunku Starego Rynku.
            Moja drżąca dłoń kurczowo ściskała zagadkowe pudełko, w którym skrywała się tajemnicza kostka do gry. Oczyma wyobraźni widziałam, jak podryguje w rytm moich kroków.
Prześmiewczy i cyniczny taniec zagadkowego klejnotu.
Bezsprzeczne zaproszenie do gry.
Gry w…?
Migoczące neony okolicznych restauracji, mimo późnej nocy nadal przekrzykiwały się wzajemnie w geście zaproszenia do środka. Intensywne zapachy gorącego tłuszczu, smażonego mięsa, orientalnych przypraw oraz wypieku pizzy mieszały się z zapachem wilgotnego bruku, oraz rześkim nocnym powietrzem.
Poczułam intensywne ssanie w żołądku. Prawie nic nie jadłam przez cały dzień: niewielki lunch w przerwie konferencji oraz kilka ostryg okraszonych szampanem. Rozejrzałam się wokół w poszukiwaniu przyjemnego kąta aby coś przekąsić. Moją uwagę przykuł niewielki szyld z napisem „Habibi”. Intymnie rozświetlone wnętrze oraz spokojna, orientalna muzyka przekonały mnie aby wejść do środka.
Kameralne wnętrze urządzone było z arabskim przepychem, który jednak nie kłuł w oczy. Drobne orientalne kafelki zdobiły podłogę. Okrągłe, małe stoliki oddzielone zostały efektownymi parawanami, co zapewniało intymność. Żółte ściany pokryte były licznymi obrazami przedstawiającymi pustynne krajobrazy oraz marokańskie uliczki pełne sprzedawców, kolorowych przypraw i glinianych garnków.
Chyłkiem zajęłam stolik w kącie ciesząc się, że mam widok nie tylko na wnętrze restauracji i ulicę, ale również intymność zapewnioną parawanem.
Z torebki wygrzebałam lusterko i chusteczkę do demakijażu. Sprawnie starłam częściowo rozmazany makijaż.
Rozejrzałam się wokół siebie.
Mój wzrok spoczął na misternej ozdobie stolika: turkusowa mozaika wyjątkowo przyjemnie wkomponowywała się w surowiznę drewna. Przejechałam palcem po drobnych wybrzuszeniach zastanawiając się, czy obrazek został robiony ręcznie. Wyobraziłam sobie ręce spracowanej staruszki, która bez pośpiechu, kafelek po kafelku wyklejała blat stolika. Zawsze zachwycały mnie takie mało istotne drobnostki, co było powodem żartów pragmatycznego Marka. Według niego stół miał być stołem. Miał służyć w wiadomym celu: konsumpcji posiłku. Jaki był więc sens kłaść na niego mozaikę z kamyczków?
Ciekawe co w tym temacie miałby do powiedzenia prezes. Moje myśli znowu skupiły się na jego postaci co mnie podirytowało.
Niemal wyrwałam kartę dań, którą podał mi niewysoki mężczyzna: łysiejąca, okrągła twarz, małe błyszczące oczy, dwudniowy zarost, frywolny uśmiech zachęcający nie tylko do zamówienia czegoś do jedzenia.
 W takich chwilach nie lubiłam być Europejką. Zdawałam sobie sprawę, że mogłam uchodzić za atrakcyjną kobietę. Dbałam o siebie, regularnie uprawiałam jogę, odwiedzałam fryzjera i manikiurzystkę. Ubierałam się kobieco. Chyba podobałam się płci przeciwnej, chociaż nie miałam wielu sposobów aby to sprawdzać. Marek skutecznie ograniczał moje samotne wypady na miasto. Jednak nasze sporadyczne wizyty w restauracjach wielokrotnie kończyły się na pełnych pożądania spojrzeniach płci przeciwnej w moją stronę.
Poczułam się nieswojo napotykając flirtujące spojrzenie kelnera. Byłam daleka od bycia rasistką, ale w sposobie bycia Arabów było coś niepokojącego. Ich zaborcze spojrzenia zniewalały mój umysł, skradały duszę. Zdałam sobie sprawę, że podobne uczucia wyzwalał we mnie prezes, chociaż robił to w znacznie bardziej wyrafinowanym stopniu. Musiałam przyznać, że bardziej mnie to intrygowało niż niepokoiło.
Aby nie przedłużać spotkania z kelnerem zamówiłam szybko, prawie nie zastanawiając się nad menu, tażin z baraniną oraz zieloną herbatę. Przyjął zamówienie z uśmiechem, lecz cień rozczarowania moją obojętnością przeszył mu twarz. Ukłonił się grzecznie i odszedł w stronę baru.
Potarłam o siebie zmarznięte ręce próbując rozmasować zziębniętą skórę. Ciepło powoli rozchodziło się po palcach. Zdjęłam kurtkę i odwiesiłam ją na oparciu krzesła. Z torebki wyjęłam komórkę. Na ekranie jak zwykle widniała informacja o kilku nieodebranych połączeniach. Nie lubiłam mieć włączonego dzwonka. Telefon zazwyczaj miał uruchomiony tryb spotkania, co powodowało, że najczęściej nie słyszałam nadchodzącego połączenia.
Szybko przejrzałam telefon.
Kilka razy dzwoniła Anna. Spojrzałam na zegarek. Dochodziła pierwsza w nocy, raczej już za późno na oddzwanianie. Postanowiłam porozmawiać z nią nazajutrz. Potrzebowałam rozmowy z osobą o trzeźwym spojrzeniu na życie. A ona była mi to w stanie zapewnić.
Jedno połączenie było od Marka, pewnie dzwonił w sprawie mieszkania. Obiecałam sobie, że jutro poszukam kolejnych ofert wynajmu. Nie chciałam już przebywać w naszym, na pół pustym mieszkaniu. Był również jeden SMS.

Przepraszam.
Odebrano: 24:50:55 Data: 18 maja 2013 r. Od: +1 50 307 512

Kelner postawił na stoliku duży kubek z herbatą. Jej unoszący się aromat przyjemnie pieścił zmysły, niestety nie potrafiłam się tym faktem rozkoszować. Bezmyślnie wpatrywałam się w telefon.
Drogocenny brelok spoczywał w kieszeni mojego okrycia. Obciążał nie tylko skórzany materiał, ale przede wszystkim mój umysł. Czułam ciężar tej przesyłki w każdej sekundzie, jakby jakiś nieokrzesany wirus zakorzeniał się w moim umyśle grawerując w nim na stałe postać Patricka Hackfortha.
Tak, musiałam przyznać, że podobał mi się.
Podobał mi się jako człowiek intelektu.
Nie tylko.
Podobał mi się jako facet.
Dojrzały, opanowany, światły dżentelmen o niebanalnym typie urody.
Niezaprzeczenie mnie zauroczył.
Był typem mężczyzny, który mógł podobać się wielu kobietom. Nie byłam pewnie w swoim osądzie odosobniona. Mógł pewnie przebierać w kobietach i zmieniać je jak rękawiczki, co pewnie czynił.
Chyba, że był żonaty. Chociaż nie przypominałam sobie abym na jego palcu dostrzegła obrączkę.
Poza tym pociągał mnie. Uwodził w sposób staroświecki, wyszukany i w pełni świadomy. Na swój sposób mi pod tym względem imponował.
Co gorsza, fakt, że co chwila odbierał tajemnicze telefony od kobiety, lub kobiet jakoś zbytnio mi nie przeszkadzał. Jedyne czego pragnęłam, to móc poczuć jego ciepłe ciało na sobie, silne usta na swoich a jego nabrzmiały członek wypełniający całą mnie.
W jego towarzystwie nie czułam się zwykłą, przeciętną i przezroczystą Laurą.
Byłam mademoiselle Laurą.
Jednocześnie czułam się naiwną, głupiutką Laurą, która pragnęła niezobowiązującej przygody, wypełnienia nowopowstałej pustki po rozstaniu z Markiem.
Świadomość ta jeszcze bardziej mnie zdołowała. Posępnie pochyliłam głowę i bezmyślnie wpatrywałam się w elektroniczne słowa, jakie do mnie wysłał. Zastanawiałam się czy i co odpisać.
Kelner postawił przede mną glinianą miseczkę tażinu ostentacyjnie zdejmując pokrywę. Moją twarz owionął bogaty, orientalny zapach potrawy. Wyczułam nutę kuminu, gałki muszkatołowej, anyżku, kardamonu i cynamonu. Pełen harmonii, pikantny, słodko-korzenny aromat, który koił zmysły.
- To „ras hanout”, mieszanka ponad dwudziestu przypraw, w tym suszonych pączków róż – wyjawił kelner wpatrując się we mnie z nieukrywaną nadzieją na jakąkolwiek formę rozmowy.
- Pachnie wybornie – przyznałam, szczerze zachwycona obfitą nutą zapachową kolorowej potrawy podanej na kuskusie.
- Jeszcze lepiej smakuje – zachęcił. – No i to prawdziwy afrodyzjak – mrugnął znacząco okiem.
Zjeżyłam się. Jakaś plaga mrugania okiem w moim kierunku? O ile mruganie prezesa mile łechtało moje ego, to ta forma zalotów ze strony Marokańczyka raczej mnie nie bawiła.
Uśmiechnęłam się sztucznie. Zanurzyłam widelec w daniu starając się nie patrzeć już w stronę kelnera, dając mu do zrozumienia, że nie zamierzam kontynuować rozmowy. Kątem oka spostrzegłam, że się grzecznie ukłonił i oddalił od stolika. Odetchnęłam z ulgą.
Jadłam, powoli delektując się smakiem suto przyprawionej baraniny z warzywami. Była pyszna, rozgrzewająca, dosyć pikantna. Jedną ręką próbowałam odpisać prezesowi na SMSa. Jednak wstukiwane w telefon słowa nie układały się w logiczną i spójną odpowiedź. Nie miałam pojęcia co odpisać. Było mi najzwyczajniej w świecie przykro. Czułam się rozczarowana, po części wykorzystana. Odeszła mi ochota na kurtuazję. Po namyśle stwierdziłam, że przyjmę przeprosiny, ale nic ponadto. Postanowiłam dać sobie czas do namysłu i przespać się z tym wszystkim.
Jutro będzie nowy dzień, który postawi przede mną nowe wyzwania.
Przeprosiny przyjęte.
Nie analizując już więcej, szybko nacisnęłam „wyślij”.
            Po sutym posiłku poczułam się senna. Był środek nocy, ślęczałam samotnie w marokańskiej restauracji w samym centrum miasta wybiegłszy wcześniej z zagadkowego spotkania z prezesem. Co ja robiłam? Szybko zapłaciłam za kolację dając kelnerowi spory napiwek i pospiesznie wyszłam na ulicę czując na plecach palący wzrok sprzedającego.
W świetle tlących się latarni poczułam się jak karykatura romantycznego bohatera na rozdrożu. Moja sylwetka na wysokich obcasach rzucała monstrualny cień na przylegające do zaułka zabudowania.
Groteskowy obraz uświadomił mi, że zupełnie tutaj nie pasowałam.
Nie to miejsce. Nie ta chwila.
Próbując zdobyć orientację w terenie rozejrzałam się wokół próbując zlokalizować wieże katedry.
Podświetlone białym światłem dumnie majaczyły za mną. Skierowałam się więc w ich stronę w celu dojścia na dworzec główny i złapania taksówki do domu. Powinnam przespać się choć chwilę przed powrotem do biura.
Szybkim krokiem ruszyłam więc w zamierzoną stronę.
Miasto jakimś cudem opustoszało. Moim jedynym towarzyszem był cień, któremu cynicznie przygrywał surowy stukot obcasów.
Okolice oraz sam dworzec były już zdecydowanie bardziej zatłoczone. Jakby tutaj nie obowiązywała bariera czasu. Akompaniament sunących po torach pociągów oraz turkotu podjeżdżających na swoje stanowiska autobusów zaczął wypełniać mój umysł pozwalając zepchnąć na jego dno emocje związane z dzisiejszym wieczorem.
Potargany bezdomny przecisnął się tuż obok mnie w kierunku śmietnika. Uderzyła mnie niemiła woń niemytego ciała. Głośny zgrzyt zgniatanej puszki jaką wyszperał w śmietniku zmieszał się z zimnym podmuchem wiatru. Zmarszczyłam czoło. Miasto zwyczajnych ludzi przysypiało. Nastała pora kloszardów. Najwyższa pora aby wracać do domu.
Właśnie miałam wsiadać do pierwszej z brzegu taksówki, kiedy komórka zawibrowała w kieszeni.
Chciałam zrezygnować z odczytu wiadomości, kiedy zdałam sobie sprawę, że kilka sekund w tę czy w tę stronę nie zrobi żadnej różnicy.
I tak było już cholernie późno.
Za późno aby się wyspać.
Za późno aby tej nocy być przykładnym obywatelem, który zasypia o rozsądnej godzinie w swoim łóżku i  wstaje jak przystało rano bez sińców pod oczyma.
Wygrzebałam telefon z kieszeni, muskając palcami przy okazji pudełko z Cartiera.
Nadal tam było, co przypomniało mi znowu o magnetycznym spojrzeniu prezesa oraz o ciężarze i smaku jego warg.
Niech to szlag. Jak w jego towarzystwie myśleć zdroworozsądkowo?!

Chyba powinniśmy porozmawiać.
Odebrano: 01:34:20 Data: 18 maja 2013 r. Od: +1 50 307 512

Przysiadłam na schodkach tylnego wejścia do gmachu kolońskiej opery, która ściśle przylegała do dworca centralnego. Poczułam pod sobą zimno kamiennych schodków oraz niemiłe uczucie na wspomnienie eventu, które mnie ominęło. Musical „We will rock you”, oparty na utworach zespołu Queen. Zawsze chciałam go zobaczyć na żywo. Nigdy nie było ku temu okazji.
Porozmawiać o?
            Wysłałam kolejnego SMSa nie zastanawiając się nad konsekwencjami tego kroku. Jedyne czego chciałam w tej chwili to oddać mu pudełko Cartiera oraz klucz do hotelowego pokoju, wsiąść do taksówki i dać się odwieźć do mieszkania.
            - Porozmawiać o tym jak godnie przyjmować prezenty oraz jak elegancko zostawiać rozpalonych dżentelmenów, Lauro – ciepły, niski głos rozbrzmiał z boku, tuż przy mnie.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz